Kolejny raz siadamy przed mikrofonem w drewnianej, starej szafie zastępującej nam studio. Za chwilę rozpocznie się wywiad w radiu. Pewnie padną pytania o najważniejsze wspomnienia, spotkanych ludzi i ewakuację, która sprowadziła nas zbyt wcześnie do Polski. Będzie miła rozmowa, ale teraz sobie myślę o tym ile mieliśmy szczęścia. Na metryce zbliżam się do 35 lat, wokół szaleje COVID-19, blogosfera „odkrywa” Polskę, znajomi utknęli w połowie podróży, nikt nie próbuje przewidzieć co będzie dalej… Kurcze, zdążyliśmy.

Stłuczenie szklanej ściany
Rodziny i przyjaciół nie było już z nami, nie wiedzieliśmy, kiedy ich znów zobaczymy. Przeszliśmy odprawę, a kilka chwil później usiedliśmy w samolocie. Daleki jestem od tego, by powiedzieć, że wiedziałem na co się porwaliśmy. Stojąc z boku można ocenić, że nie robiliśmy nic szczególnego. Tyle jest relacji i książek współczesnych zdobywców świata. W garści mocno trzymają przygodę, emocję i opowieść o tym jak przeżyli niesamowite przygody, by na innym kontynencie znaleźć „prawdziwe życie”. To wolne od pracy etatowej, ASAPów i… po prostu lepsze. Nie czułem jednak w tym wsparcia dla mglistych planów. Czułem tylko, że mamy silny zespół i jakoś sobie poradzimy. Czułem, że już stłukliśmy szklaną ścianę, że nie powinno nas być na tym lotnisku, ale
zdecydowaliśmy się spróbować. Mieliśmy wykształcenie, ułożone kariery i perspektywy na spokojne życie. Mieliśmy też marzenie, które nie pozwoliło usiedzieć w domu i
ruszyliśmy w nieznane.

Pamiętam uczucie, gdy wylądowaliśmy w Brazylii. Gapiliśmy się tępo w okienko z gumowymi wstęgami zasłaniającymi tajemnicę przeładunku bagaży. Rowery składane z
dbałością o każdy detal, znałem je od skórzanego siodełka po kulki w łożyskach nie wyjechały. Krążyły nadal gdzieś w Europie. Moje starania, dziesiątki telefonów wydały się zignorowane przez dumę narodowego przewoźnika. Ta miała gdzieś realizację naszych marzeń.

W końcu i rowery ściągnęliśmy przez ocean. Nasza drużyna znalazła się w komplecie. Mogliśmy jechać, to wystarczyło do szczęścia…

Czyniąc długą historię krótszą
Jechaliśmy przez paragwajskie Chaco. Krainę trudno zobaczyć, doświadczyć i skosztować. W zasadzie poznaliśmy wąską linię rozgrzanego asfaltu, który łączy stolicę kraju z Boliwią i tym samym przecina Chaco. Na całej długości ktoś rozwinął drut kolczasty, który chroni jeziora, mokradła, las, ale przede wszystkim wielkie rancza, gdzie pasą się stada bydła na najlepsze steki dla krajów rozwiniętych. Chaco jest tajemnicą, bo nikt rozsądny nie sprawdzi co rzeczywiście znajduje się kilka kilometrów za kolczastym ogrodzeniem. Zginąć można na wiele sposobów. Najprawdopodobniej dopadnie Cię jeden z najbardziej jadowitych węży lub pająków. Możesz też zginąć z braku wody, o ile ktoś ochraniający jedno z rancz nie uśmierci Cię bez pytania o powód
przybycia.

Marcelo czekał na nas przy wjeździe do miasta Buta Ranquil z słynnej Ruta 40 w Argentynie. Wiedział o naszej wizycie z wyprzedzeniem, bo na drodze zauważyli nas jego znajomi. Niestety przez ostatnie godziny walczyliśmy z silnym wiatrem wiejącym w twarz i trochę nam zeszło zanim się spotkaliśmy. Marcelo zaoferował, że pokaże nam drogę jadąc przed nami samochodem. Jechał 7-8 km/h, tyle my byliśmy w stanie wyciągnąć po płaskich uliczkach miasta. Odetchnęliśmy dopiero kiedy schowaliśmy się za wysokim murem jego domu. W domu wszystkie szyby wibrowały od wiatru. Marcelo powiedział, że to jeszcze nie jest silny wiatr w Patagonii. Wtedy zrozumieliśmy, że w Polsce nigdy nie wiało.

Chile. Przyroda walczy z wiatrem. Carretera Austral

Koniec Świata jest w Ushuaia. Najdalej wysunięte na południe miasto świata, do którego można dojechać drogą. Portowe miasto na Ziemi Ognistej, z jednej strony odcięte granicą chilijską, żadnej drogi tam nie ma, wyłącznie góry i lodowce, a z drugiej strony smagane jest przez zimne wody kanału Beagla, czyli cieśniny łączące Atlantyk z Pacyfikiem. Mieszkańcy miasta, by dojechać do stolicy swojego kraju, Buenos Aires, muszą pokłonić się celnikowi dwa razy. Szybko jednak o tym zapominają będąc dumni z tego, gdzie są. Tutaj kończy się Świat, ale przed nami wysypał się worek marzeń. Zawracamy na rondzie, żeby przez kolejne miesiące jechać “na azymut”. Na północ, trzymaj się przygodo!”.

Ktoś miał w Chile dużo humoru nazywając cienką, zakurzoną drogę “autostradą południową”. Wprawdzie dziś na połowie leży już asfalt, ale nadal droga nie odbiega wiele od powiatowej nitki w Beskidach. Za to widoki…

Chile. Ziemia Ognista.

Zapewne dlatego wielu rowerzystów pojawia się właśnie tutaj na swoją krótką przygodę z Ameryką Południową. Po pierwszych dniach na tej drodze, baliśmy się, że najpiękniejsze już widzieliśmy. Tymczasem każdy kolejny kilometr podbudowywał naszą satysfakcję i budował tajemnicę, bo Patagonia to „ostatnie dzikie miejsce na ziemi”, jak mieliśmy się niebawem dowiedzieć.

To hasło usłyszeliśmy w redakcji magazynu Patagon Journal i trzebaby mu poświęcić więcej czasu, by zrozumieć jak to jest, że bogate i uwielbiane przez turystów miejsce może aspirować o taki tytuł. Rowerzysta podróżujący przez Amerykę Południową na północ bardzo szybko zacznie tęsknić za noclegami przy Carretera Austral czy na Tierra del Fuego. Choć w wysokich Andach gęstość zaludnienia była znikoma, to znacznie trudniej było o nocleg jak z reklamy sprzętu outdoor. Namiot, strumyk, nad brzegiem jeziora, z widokiem na wulkan, schowani przed niepożądanymi spojrzeniami. Patagonia…

Jeszcze na chwilę na samej północy Chile sięgnęliśmy ideału/marzenia w biwakowaniu. Termalne jezioro na wyłączność kilka metrów od namiotu… Czy mam opowiadać dalej?. Możesz mnie znienawidzić, ale nie powiem Ci gdzie. Szukaj. Odkryj takie miejsce dla siebie. Jest ich na pewno więcej.

„Boliwia to piękny kraj wspaniałych ludzi. Ludzie jednak się zmieniają widząc takie osoby jak Wy, na ładnych rowerach. Bądźcie ostrożni, ponieważ chciałbym, żebyście jeszcze wrócili do mojego kraju.” – tymi słowami przywitał nas wojskowy po wjechaniu kilka kilometrów w głąb Boliwii. Można powiedzieć chłodne „dzień dobry”. Chyba już jestem za stary na to, by powiedzieć, że to mnie nie dotknęło. Niby jechaliśmy dalej ciekawi nowego kraju głośno tłumacząc sobie, że zwykle tam gdzie straszą najbardziej, dzieją się najlepsze rzeczy. Jednak za chwilę o coś poszło, pokłóciliśmy się. Zaczęliśmy rozliczać jakieś głupie zatargi, w sytuacji gdy powinniśmy szybko wymyśleć gdzie spędzimy dziś noc. Droga nie istniała… Naiwnym było sądzić, że uda nam się dojechać do jakiegoś posterunku jak sugerował żołnierz. Tym samym rozstawiliśmy namiot w krzakach na szlaku przerzutowym narkotyków. Cóż, szlaku jakich wiele w Ameryce Łacińskiej.

Przejechaliśmy na rowerach trzy największe salary. Dobrze znany Salar de Uyuni jest największym z nich. Radość z tego przejazdu była równa cierpieniu naszych maszyn, które oberwały solidną dawką soli. Dwa dni poświęciliśmy na płukanie obręczy z grudek soli. Tak naprawdę ta sól była z nami do końca. Wspomnienie tego doświadczenia, jak też wielu innych, również.

Pierwszy rzut oka na mapę nie sprawi, że uznasz Peru za kraj kluczowy tej wyprawy. My poruszamy się Andami, Andy w Peru są najwyższe, a drogi najgorsze. W internecie znajdziesz opis wielu szlaków, które prowadzą przez spektakularne drogi, od najgłębszych kanionów po najwyższe przełęcze. Jeśli przetrwasz, to możesz jeszcze wyskoczyć na najwyżej położony trekking.

Mieliśmy ze sobą wszystko by przejechać te trasy i przejść szlaki trekkingowe, a jednocześnie wszystko, by przegrać. W zasadzie każdy z opisów sugerował, że nie powinniśmy przejechać tych gór. Puryści uznaliby, że duża część przełęczy nas pokonała. Każdą jednak zobaczyliśmy. Szybko przestaliśmy liczyć rekordy wysokości, bo przejazd przez 4700 czy 4800 to dzień jak co dzień. Kiedy na jednej z przełęczy 4700 udało mi się o świcie zrobić dziurę w zamarzniętym jeziorku, a potem zaparzyć kawę, poczuliśmy rytm miejsca.

Zeszliśmy z najpiękniejszych trekkingów, gdzie na własne oczy doświadczyliśmy krajobrazów, które znamy z literatury górskiej. Potem na chwilę zjechaliśmy w gorące pogranicze Peru i Ekwadoru. Najwyższe wodospady, bujna zieleń i nowe owoce.Strome stoki ekwadorskiej dżungli początkowo zaskoczyły nas. Słyszeliśmy już, że nie będzie łatwo. Nie chcieliśmy opuścić Andów, a te ekwadorskie choć niższe, to wydają się bardziej strome. Paradoksalnie najbardziej odpoczywaliśmy w Ekwadorze na najwyżej położonych, lekko wypłaszczonych drogach wokół wulkanów Chimborazo czy Cotopaxi. Na stokach tego pierwszego w końcu pokonaliśmy magiczną barierę 5000 metrów na rowerze.

Granica Peru z Ekwadorem

Na pozostałych kilkutysięcznych towarzyszy patrzyliśmy w okolicach Quito. Przygotowywaliśmy się nawet do wejścia na trzeci sześciotysięcznik podczas tej wyprawy, ale forma gdzieś nam odpłynęła wraz z chorobą i gorączką. Nie rozpaczaliśmy szczególnie, bo w Ekwadorskiej kawie się zakochaliśmy, a przecież na północy miało być tylko lepiej.

Kolumbia… Aż chce mi się westchnąć, gdy wspominam jakie plany mieliśmy w tym kraju. Już od pierwszych kilometrów za równikiem czuliśmy, że soczyste aromaty, perspektywa kolejnych gór i dreszczyk emocji, zatrzymają nas tu na dłużej. W zasadzie od granicy urzekła nas też powszechność rowerów. Miałem wrażenie, że na reszcie kontynentu ten wynalazek jest jeszcze nieznany. Kiedy zbliżając się do większych miast wyprzedzały nas peletony kilkunastu, kilkudziesięciu kolarzy, poczuliśmy się jak w raju. Złamał się pancerz rowerowy? No to wystarczy się cofnąć 500 metrów, tam sklep i serwis rowerowy.

Gdy czytałem w książkach, że w Bogocie w weekendy ulice zamieniają się w kilkaset kilometrów dróg rowerowych, nie mogłem uwierzyć… Tak byłem podekscytowany, że to sprawdzę… No i to właśnie niedaleko Bogoty, jak na południowo amerykańskie warunki, złapał nas wirus. Czterysta kilometrów do stolicy pokonaliśmy w kilka godzin. Samochodem. Rowery przywiązane do dachu. W dwie doby opuściliśmy kontynent. COVID19/20/21 zakończył najszczęśliwszą z naszych podróży.

Zrozumiałem

Nasza trasa mogłaby mieć sto tysięcy kilometrów zamiast dwudziestu jeden i byłaby tyle samo warta. Nic, gdyby niewiele wniosła w nasze życie. Kiedy w końcu odcinasz się od rzeczywistości zostawionej w rodzinnym kraju, a przestrzeń przed Tobą znacznie wykracza poza wcześniej znane ramy – mózg zrzuca kajdany. Nigdy wcześniej nie zadawałem sobie tylu pytań o rzeczy najprostsze. Nigdy dotychczas nie mogłem rozmawiałem o nich patrząc po prostu w gwiazdy. Co jest ważne w życiu? Gdzie ludzie są szczęśliwsi? Ale dlaczego? Gdzie powinienem pracować w przyszłości? Dla kogo? Gdzie mieszkać? Z kim się spotykać? A czy te same osoby będą chciały się spotykać ze mną? Do kogo zadzwonić? Jak być szczęśliwym? Ile muszę posiadać? Muszę? Nie
mogę napisać, że odpowiedziałem sobie na wszystkie pytania. To nawet lepiej.

Na spotkaniach z podróżnikami często drugoplanowym bohaterem staje się bagaż. Na zdjęciu pojawia się plecak lub sakwy rowerowe. „Proszę to wszystko co potrzebowałem w ciągu rocznej podróży” pada triumfalne stwierdzenie. Choć nasz dobytek ledwie zmieścił się w sześciopaku (cztery sakwy, wór i torba na kierownicę) to i tak, jest to przestrzeń wielokrotnie mniejsza niż ta, którą zajęliśmy kartonami naszych rzeczy na strychu rodzinnego domu. Zapewne jest też mniejsza niż Ty masz wokół siebie. Od
miesięcy chodzę w kółko w pięciu koszulkach patrząc z poczuciem winy na stosik tych, które mam jeszcze do wykończenia. Wiem, że nie doszedłbym do tej myśli, gdyby nie wszyscy ludzie, których spotkałem w życiu przed i w trakcie podróży. Gdyby nie piękno natury spotkanej w Ameryce Południowej i setki zagrożeń przyrody, które mijałem w czasie tej podróży.

Chile. Koniec Carretera Austral

Ta tląca się dopiero w mojej głowie ekologiczna świadomość mogła łatwo zgasnąć, a jednak zdecydowałem, że będzie mi przeszkadzać. Z jednej strony zaczynam rozumieć jak bardzo niedoskonały jestem w tym co robię i odpowiedzialność za piękno świata, który zobaczyłem spoczywa także na moich barkach. Z drugiej strony kilka razy dłużej zastanawiam się nad zakupem czegokolwiek. Nawet jedzenia. Muszę być przekonany, że danej rzeczy będę używał i jej potrzebuję. Zbyt wiele takich cosiów leży w kartonach i pewnie jeszcze niejedno pudło wypełnię.

Gdyby z głowy wymienić rzeczy, które potrzebujemy, by żyć na codzień, ta lista byłaby dość krótka. Jedna rzecz z nich zapewne na większości tych list, by się nie znalazła. To uśmiech. Też bym go kiedyś nie wpisał… To to proste narzędzie sprawiało, że w wielu miejscach, w wielu domach Ameryki Południowej mogliśmy się czuć… jak w domu. Później zacząłem się zastanawiać co sprawia, że Ci ludzie zaczęli się uśmiechać do dwóch białasów, którzy przecinają sobie na rowerach ich kraj, a jeszcze bezczelni mają apetyt na kontynent. Pracują jakoś, płacą im za to kręcenie, dziennikarzami są? Co? Tak sobie jadą w czasie wolnym? Bo mogą? Mają pieniądze? Nie muszą pracować całymi dniami? Dlaczego im to nie przeszkadzało? Dlaczego nie nosili w sobie zazdrości? Dlaczego było ich tak dużo, że właśnie tą postawę pamiętam? Wyjeżdżaliśmy z kolejnego noclegu Warmshowers i zastanawiałem się dlaczego rodzina porzuca stabilną pracę w Santiago, by przenieść się do zabitej dechami wioski w Patagonii. Nie ma tu nic, dwa sklepy, szkoła i dopiero co budowana droga. Ważniejsze, by droga do szkoły zajmowała 3 minuty, dzieci miały kontakt z naturą, a nie niebezpieczeństwami zatłoczonej stolicy. Być może więc kariera reprezentowana przez nowoczesne biurowce w wielkich centrach miast jest tylko wmówionym nam artefaktem.

Argentyna. Wschód słońca przy Fitz Roy

Epilog
Gosia wpełzła do namiotu próbując nie zmoczyć wszystkiego w środku, szybko się przebrać i zrobić dla mnie miejsce. Kończę jeszcze gotowanie wody. Szczęśliwym trafem znaleźliśmy 5 m2 płaskiej trawy między skałami na 4500 m n.p.m. Gdy byliśmy na przełęczy wiedzieliśmy, że pokryjemy się lodem albo zmokniemy do suchej nitki. Jak to się stało, że zmokliśmy tylko trochę? Nawet uda nam się zjeść ciepły makaron i popić kubkiem herbaty. Takie małe, ale ważne przyjemności znajdowaliśmy przez ostatnie dwa lata właściwie codziennie. Tak jak przyjemnie patrzy się na burzę przez zamknięte okno, tak my ze spokojem otwieraliśmy brudne i mokre sakwy wiedząc, że w środku zawsze znajdziemy suche rzeczy na zmianę. Przyjemność z transportu własnego domu siłą mięśni. Przyjemność z wsłuchiwania się w ciszę. Przyjemność z poczucia się komfortowo gdzieś tam, niezależnie od trudów poprzednich godzin. Przyjemność picia zimnej górskiej wody Dziękujemy…

Do Crosso
Słowa szczerego uznania kierujemy do załogi firmy Crosso. To Wasza firma dostarcza od wielu lat sprzęt, który wielu pozwala zacząć podróżować w kraju, a potem zmierzyć się z marzeniami. Czasem z tymi, w które na początku trudno uwierzyć. Cieszymy się, że projektujecie, rozwijacie się i nas rozumiecie. Mamy nadzieję na jeszcze niejedną wspólną przygodę.

tekst: Michał Pawełczyk
zdjęcia: Małgorzata i Michał Pawełczyk
www: kwestiaszlaku.pl

 

    0
    Twój Koszyk
    Twój koszyk jest pustyWróć do Sklepu
      Kupony rabatowe