Dlaczego aż tyle wokół własnego grajdołka?
Bo też jest piękny!
To była prywatna wersja podróży all inclusive. No bo w końcu mieliśmy łąki, pola, morze, jeziora, lasy, góry, a na rowerach i na trasie wszystko, co w danym momencie do życia potrzebne. Na spiekotę – szumiące brzozy lub mulistą rzekę, na głód – jeżyny leśne lub pajdę chleba wydawaną prosto z siodełka, na zimno – ciepłe ludzkie słowo i siebie, zaś na deszcz – wiaty przystankowe (w większości z wbudowaną funkcją gotowania herbaty na kuchence jednopalnikowej) albo uśmiech mokrego kompana podróży. Towarzyszyły nam bociany, czaple, kleszcze i komary. Ale przecież po to jechaliśmy – żeby zachwycać się prostotą. Nie napiszemy ody do końskich much, ale na pewno wrócimy w niejedno miejsce, gdzie je spotkaliśmy, bo przecież nie chodzi o to, żeby piękny krajobraz był idealny. On ma być prawdziwy.
Szlak Słoneczny
– Szerokiej drogi i słonecznej pogody! Byle wam nie padało! – mówili najczęściej ludzie, których spotykaliśmy po drodze. W części przypadków takie życzenia były nieszkodliwe, ale czy autor miał na myśli także te sytuacje, kiedy:
- a) grzało w dynię,
- b) topił się asfalt,
- c) powietrze stało w miejscu,
- d) pot ściekał do najzacniejszej części ciała,
- e) podjazd miał jeszcze kilka kilometrów lub były kolejne,
- f) jedynym cieniem jaki padał na drogę, był cień rowerów z sakwami
i g) jednocześnie nie było cienia wątpliwości, że coś się w tej okolicy zmieni?
Tak jak parcie na słońce było nieszkodliwe np. nad morzem, tak mniej korzystnie zapowiadał się bezdeszczowy stan w południowych częściach Polski. Tam słowa autorów życzeń pogodowych nabierały zazwyczaj złowrogiego znaczenia. Przekonaliśmy się o tym, gdy oblał nas pierwszy spektakularny pot tuż za Łańcutem w stronę Dylągówki, gdzie jednocześnie ewoluował i teren, i temperatura. Ciepło awansowało do upału a bieg jezdni zaczął zapowiadać góry. Szczęśliwym zbiegiem okoliczności miały miejsce wszelkie uwarunkowania eufemistycznie przedstawione w punktach a) – g). Zdawało się wtedy, że w słońcu człowiek jest cały spocony od samego siedzenia na rowerze lub na czymkolwiek innym, natomiast zgięcie kolana lub czegokolwiek innego wyciska z niego piąte, szóste i siódme poty. W dodatku była niedziela. I było leniwie. W większości nikt niczego nie zginał, bo kilkoro ludzi ledwo snuło się z kościołów na pyry z kotletem, przeważająca część chowała się po domach przed skwarem. W pewnym momencie z radia na poboczu rozdarła się znana polska wokalistka („Oooo pomóóóżżż…”). Ani się obejrzeliśmy a pulsowała w przegrzanych mózgownicach natrętna melodyjka o deszczu. Gwóźdź do trumny. Mimo, że nikt nie miał zamiaru konać, natężenie tych wszystkich okoliczności zaprowadziło nas do cmentarza. Legliśmy bezwładnie w jego cieniu pod płotem niczym zagrzane, czerwone parówki. Żadna tam pierwszyzna – wcześniej parokrotnie przekonywaliśmy się, że zapłocia cmentarzy u wylotu miejscowości gwarantują „święty spokój” nie tylko tym szukającym wiecznego odpoczynku. Do nieba było nam daleko, ale było dobrze. Mieliśmy miejscówkę na kilka godzin, kuchenkę do ugotowania ryżu, więcej niż dwie butelki wody i buszujące w zbożu kury do towarzystwa, zaś ludzie odwiedzający pobliską część cmentarza – darmowy seans filmu dokumentalnego „Jak przetrwać upał w warunkach biwakowych”.
Popołudniu ruszyliśmy z miejsca, ale ciągle parne powietrze szybko zweryfikowało nasze zamiary. Zgodziliśmy się wewnętrznie, na to, że staniemy się lokalną atrakcją i usiedliśmy półnadzy na poboczu, grając w karty. No i się zaczęło! Ukręcali sobie szyje w samochodach (niektórzy całe tułowia), zastygali z dziwną miną na twarzy, nagle jakby rozświetlali swoje facjaty dotąd niezmącone żadną myślą jakimś gwałtownym rozbłyskiem – generalnie wykazywali odruch orientacyjny czy to w aucie, czy to na chodniku. Nawet kudłacz czworonożny, taki ni to pies, ni to kot, jakoś namiętnie trącał nochalem koła naszych rowerów. Oczywiście wszystko po to, żeby nonszalancko zlać oponę, a po wysłuchaniu stosownego komentarza potuptać dumnie obrażonym, pokrzykując coś od czasu do czasu po psiemu czy po kociemu. Dzień był przedni! Właściwie to nie wiemy, czy chwilę później w wyniku przegrzania zwojów mózgowych nie ukazała nam się fatamorgana. Otóż w pewnym momencie w zasięgu naszych oczu pojawiła się istota na rowerze. I wszystko byłoby dobrze, gdyby nie fakt, że była opancerzona od szyi po stopy. Miała długie spodnie, długi rękaw, nawet pod szyją była zapięta. Tak jest… W tym momencie po naszych gorących, gołych plecach spłynęły strużki… zimnego potu przerażenia. Nie pozostało nic innego jak rozdziawić gębę i rozpaczliwie zaintonować „Ooo pomóóóż!”, tęskniąc za deszczem.
Szlak Śródpiachomorski
Kiedy zbliżaliśmy się do wybrzeża, oczekiwaliśmy ciepła i słońca na każdej kolejnej plaży, po której mieliśmy przetoczyć swoje rowery. Nie mogliśmy doczekać się ewidentnej zmiany krajobrazu. Przez około 400km nacieszyliśmy się rzepakiem, bocianami i zielonymi miedzami, więc byliśmy chętni, żeby na chwilę zamienić je na ciepły piasek, gadające mewy i błyszczące fale.
Kiedy minęliśmy „góry północy” (tak jest – podróże kształcą – mamy w Polsce „góry” tam „na górze”), w nagrodę powitał nas wiatr północ(n)y. No ale kto by się przejmował muchami prosto w twarz? Za Postomino czekała na nas tablica pożegnalna i jeszcze jedna – informująca, że właśnie wjechaliśmy w pomorskie (do słonecznej utopii jeszcze trochę, jeszcze kawałek!). Następnie spodziewaliśmy się „achów” i „ochów” w Ustce na widok pogodnego Bałtyku, ale ograniczyliśmy je wyłącznie do charakterystycznego zapachu ryb i wody, który wciągaliśmy kręcąc rowerami nieco smutne, hipnotyczne okręgi na pirsie. Zapchana i głośna plaża nie odpowiadała nam ani trochę, więc marzenie o spaniu pod gwiazdami musieliśmy przewieźć kolejne 20km do Rowów. Tam trzeba było tylko znieść ekwipunek z wydmy po schodach oraz popchać trochę cały ten ciamadan przez piach w głąb plaży. Wiało z zachodu, kiedy zadowoleni z siebie usiedliśmy tyłek w tyłek naprzeciwko morza. Mew nie było, fal też nie za bardzo, ale za to był oczekiwany piasek. Co prawda zimny, bo słońce już zachodziło – ale piasek. Dużo piasku. Osaczył nas. Wchodził pod palce, przyczepiał się do rękawów bluzy, do naczyń, do gaci, zgrzytał w kanapkach, w kolejnych łykach herbaty, zawiewał na leżące sakwy, wciskał się w łańcuchy. Był totalitarny, był wszędzie! Uporczywie zakopywaliśmy stopy w siwe ziarenka z nadzieją, że pod spodem ukryło się jeszcze dzienne ciepło, chociaż oczywiste było, że żadne promienie tam nie dosięgały. No ale może jednak?! Więc znów szuru-buru i jeszcze bardziej skąpani w piachu patrzyliśmy się w pomarańczową poświatę, którą zostawiało za sobą słońce. Potem leżąc na wysokości poziomu morza oglądaliśmy gwiazdy a wilgotne powietrze osiadało na wszystkim wokół. Nasze zimne nosy i tak były zadowolone, bo mogły wąchać zapach wydmy przez całą noc. Uszy słuchały szumu, a oczy patrzyły się w otwartą przestrzeń przed nami i nad nami. Ślady słońca nie zniknęły z horyzontu do późnych godzin po zachodzie. Różowa plama majaczyła nad siwą wodą we mgle, aż nie rozpoczęła się ponowna słoneczna wędrówka po niebie. Wody morskiej nie kolekcjonowaliśmy i być może dlatego czasami tęskniliśmy za nią podczas dalszej drogi. Natomiast piasku mieliśmy przesyt, który odczuwaliśmy nawet w Bieszczadach, gdy jeszcze znajdowaliśmy jego pojedyncze ziarenka na dnie sakw.
Szlak Do Stu Diabłów
Rowerowe przeprawy przez góry na trekkingu z około trzydziestokilowym obciążeniem nie są niemożliwe, ale do łatwych z pewnością nie należą. Asfalt to Ameryka, licznik praktycznie stoi w miejscu, muchy lecą, jeśli na początku są krowy – to się patrzą. Potem krowy się kończą, muchy zostają. W zamian są dziury i piach, wystające korzenie lub błoto. Trawa albo gałęzie wkręcają się w szprychy i spowalniają żółwią prędkość. Wtedy człowiek dochodzi do wniosku, że nie będzie dłużej cierpieć za miliony i w związku z tym lepiej jest dobrze iść, niż byle jak jechać.
Nasz pierwszy skrót przez góry odbywał się w Beskidzie Niskim ze wsi Ropki do Izb. Dzień był gorący, od rana prażyło słońce, że nie dało się wysiedzieć w namiocie ani chwili. W Hańczowej skręciliśmy w boczną drogę, na asfaltowy podjazd. Gdzieś dalej skończyła się jezdnia, a potem domy. Staliśmy na zarośniętej ścieżce, która pięła się w górę, niewiadomo jak daleko, bo drzewa i krzaki zasłaniały jej bieg. Opór pchanego roweru stawał się coraz większy na kolejnych, coraz bardziej stromych odcinkach i właściwie ten z założenia „lepszy chód” ulegał także bylejakości. Chociaż drzewa dawały cień, nie czuliśmy powiewów komfortowego orzeźwienia. Ciamadan ciągnął w dół i cały czas warto było mieć palce ułożone na hamulcach, żeby zbyt efektownie nie pojechać „na wstecznym”. Na szczęście naszym oczom ukazała się poprzeczna droga szutrowa, raj na ziemi. Niestety, aby go osiągnąć, należało pokonać apogeum wzniesienia, po którym się wspinaliśmy. Skończyła się śliska trawa, pozostała goła ziemia, która układała się pod kątem chyba jakichś 30% nachylenia na długości kilkunastu metrów. Próby przepchnięcia tobołów kończyły się porażkami i właśnie mniej lub bardziej widowiskowymi zjazdami wstecz. Podczas gdy mąż wreszcie przekroczył Rubikon, żona szastała zwrotami, których nie godzi się tutaj przytaczać. Może i w złości jest metoda? Najpierw na glebę poleciał rower, ale to nie rozwiązało problemu, ponieważ nie był to rzut w dal. W jego wyniku jednak odpięły się górne haki przedniej sakwy, czym uświadomiły rozwiązanie. W następnej kolejności zatem zaczęły „fruwać” bagaże, a rozebrany rower mógł również przeprawić się na lepszą stronę, choć dalsza droga najłatwiejsza nie była. Nadal mieliśmy pod górę, gorąco i lepiej było dobrze iść.
Ciekawość świata jeszcze parokrotnie prowadziła nas „na skróty”. Decyzję o przejeździe przez przełęcz Obidza w Beskidzie Sądeckim przypieczętowała nieodparta chęć popatrzenia sobie na góry „z góry”. Kilka kilometrów asfaltu, potem trochę płyt betonowych, a rower znów ciągnął w dół, no ale przynajmniej było o co zaprzeć stopy, bo grunt był pewny. Krwi i łez nie widać, ale nadrabialiśmy potem. W dół miało być łatwiej, ale niestety – Ameryka się skończyła, a zaczęło błoto do kostek. Gdy jego kolejne warstwy zasychały na ciągle dociskanych klockach, słyszeliśmy przeraźliwy pisk. A potem chlup, chlup – ojej, tym razem amortyzator został znieważony zacną porcją brązowawej glajdy. W efekcie skąpane w niej były koła, błotniki, lampy, amortyzatory, klocki hamulcowe, kable, pedały, bagażniki, niektóre sakwy, sandały i nogi. Mówią, że ciekawość to pierwszy stopień do piekła, ale my i tak byliśmy zadowoleni. Pod koniec dnia zjechaliśmy już w Pieniny, do Krościenka nad Dunajcem na pole namiotowe. W recepcji gapiliśmy się w mapę, kiedy pewien bardzo pocieszny pan wdał się w pogawędkę z żeńską częścią wyprawy (pogawędka o sempiternie na rowerze, bólu sempiterny na rowerze, o tym, „że” i „dlaczego” zacny pan nie chciałby dostać kopa w sempiternę od swojej rozmówczyni, o specjalnych ciuchach na sempiternę na rowerze i ogólnie o tyłku Maryni). Patrząc na wysokie Tatry i niezdobyte przez nas kolejne pasma Beskidów doszliśmy do wniosku, że przeprawa przez Obidzę nie była ostatnim wyjściem z rowerami na górski szlak. W końcu aż tak bardzo zadowoleni nie byliśmy i nie zaspokoiliśmy swojej ciekawości. Choć było pięknie, jakoś sempiterny żadnemu z nas nie urwało.
Szlak Deszczowy
Do czynników wyzwalających przyspieszone pedałowanie należały: ciemność, górskie zjazdy, drogi krajowe, deszcz i ciągniki. Podczas gdy jazda po zmroku lub przy natężonym ruchu bezmyślnych kierowców po prostu powodowała strach, tak przyspieszanie prędkości na zjazdach oraz ściganie się z ciągnikami i deszczowymi chmurami sprawiały nam radość. Ursusy niestety, przy starcie zadziorne, odpadały powyżej 26 km/h, na co narodowi zasiadającemu na pierwszej przyczepie rzedły miny. Inaczej rzecz się miała z deszczem.
Najpierw dominował w północno – wschodniej części Polski, potem od czasu do czasu na południu. Mokre były zatem Mazury i Suwalszczyzna, Bieszczady, Tatry, Beskid Żywiecki i Kotlina Kłodzka. Początkowo, gdzie była możliwość, zaprzyjaźnialiśmy się z wiatami przystanków autobusowych. Te zaś były różne: mniejsze, większe, stare, nowe, dziurawe, bez skazy, obsikane, zarośnięte, poprzeczne i podłużne. Luksus stanowiły takie, pod które dało się wstawić rowery. Z kolei jego namiastką były wiaty, pod które dało się wstawić nas samych. Za każdym razem kiedy wjeżdżaliśmy na deszczowy szlak, to właściwie padało i wiało przez kilka kolejnych dni pod rząd, do tego obfity opad miał miejsce kilka razy dziennie. Stąd też zabawa z chmurami w pogonie i ucieczki była niczym zabawa w chowanego. Nieraz myśląc, że prześcignęliśmy deszcz, wjeżdżaliśmy w kolejną chmurę, która skryła się za lasem poza zasięgiem wzroku. Innym razem przeczekiwaliśmy pod dachem granatowe kłębowiska, namiętnie studiując nadgniłe rozkłady jazdy PKS-u. Gdy znaliśmy je już na pamięć, a deszcz przeszedł „bokiem”, decydowaliśmy się jechać dalej i akurat w następnej wsi droga zakręcała prosto pod chmurę.
W takich właśnie okolicznościach, kilka kilometrów przed Suwałkami, w strugach zimnego deszczu objawiła nam się wiata. Jedyna. Hurra. Stała – mała, wąska, ale z dachem. Rowerów nie zmieściła, ale przecież to potrzeba wyższego rzędu. Tak czy inaczej, już w pierwszej minucie nowej lokalizacji zorientowaliśmy się, że stanowi ona wątpliwe schronienie. Mimo, że deszcz wcale nie zacinał mocno, dosięgał nasze pomarszczone od chłodu łydki, wpijał się w skarpety i bluzy. Nie spodziewaliśmy się cudów po głębokim na metr przystanku. Możliwości manewrów w płaszczyźnie horyzontalnej były bardzo ograniczone, ale mówią, że człowiek pochodzi od małpy i prawdopodobnie tkwić choćby pół metra nad ziemią też potrafi, tak więc tkwił. A było to na ławce. Najpierw pięć minut. Kolejne piętnaście. Gdy zrobiło się zimno, pojawiła się nawet zaawansowana umiejętność przylegania ciałem do ciała na tych ekstremalnych wysokościach. Dodatkowo do naszych nadnaturalnych możliwości włączaliśmy wytężoną pracę aparatu mowy (śpiew), zmysłu wzroku (wypatrywanie przejaśnień), zmysłu słuchu (czaple) i węchu (deszcz). Integracja sensoryczna jakiej nie powstydziłby się żaden koczkodan. Po ponad godzinie byliśmy całkowicie wprawieni w małpich uzdolnieniach i w równie małpim stopniu ucieszyliśmy się, że przestało padać, choć nie była to radość kompletna. Taka zaś miała miejsce w innych częściach Polski, może nie tak dobrze wyposażonych w wiaty przystanków autobusowych. Korzystaliśmy zatem ze schronień zastępczych takich jak sklep, weranda domu na sprzedaż, drzewo lub nie korzystaliśmy z niczego. W tym ostatnim przypadku doznawaliśmy olśnienia. Krajobraz się wyostrzał, ptaki głośniej skrzeczały a silniki tirów na krajówce wibrowały ze zdwojoną intensywnością, wilgoć przenikała do gaci a woda wylewała się z sandałów, pachniał asfalt i trawa, kwaśny deszcz zaś spływał po ustach, że gdy dotarliśmy pod dach gryfowskiej stacji benzynowej, to żal było wykręcać wodę z prania „suszącego się” na tylnych bagażach. Po prostu sto procent świadomości zmysłów, że nie chce się nawet pomyśleć o słońcu. Ba! W ogóle nie chce się myśleć!
Ile może ważyć szczęście?
Odpowiedzi na to pytanie szukaliśmy ważąc nasze zapakowane sakwy tuż przed wyjazdem. Uzyskaliśmy liczby, które generalnie się nie zmieniały podczas jazdy, choć przecież zadowolenia i spełnienia nam ciągle przybywało. Ale wrażenia nic nie ważą, dlatego kąpiel w Sanie, śniadanie na trawie, widok małych bocianów lub mgły nad górami, zapach rzepaku albo deszczu i gościnność ludzi nie dodają ciężaru do bagażu. Podczas podróży jedliśmy najsmaczniejsze jajka i ciasto, bo podarowane spontanicznie, jako „prezent ślubny”. Był także najlepszy na świecie chleb z keczupem i deszczem lecącym z drzewa. Były herbaty – jakiekolwiek można sobie wyobrazić – ciepłe, czasem bez smaku, z dziwnym osadem lub gazowane, na gorzko, czasem zimne, czasami z obcym ciałem i mętne, niekiedy z prądem, ale zawsze niezastąpione w chłodną porę. Odwiedzały nas zwierzęta – ciekawskie koty, psy, wiewiórki lub mniej przyjemne ślimaki. A czasami na trasie nawet jakaś krowa odwzajemniła pełne flegmatycznej gracji spojrzenie albo czapla pokrążyła nad głowami. Niekiedy człowiek spotkany pod sklepem rzucił dobrą radą („Nie jedzcie ciastek, jak jedziecie na rowerze, bo będziecie mieć żylaki!”) albo zagadał o pogodzie. Czy jechaliśmy z góry, czy pod górę, z wiatrem lub pod wiatr, po kamieniach, czy po asfalcie nasza wyprawa ważyła tyle samo. Około 215kg (rowery, bagaże, ludzie). Nasze minimum potrzeb pozwalające na maksimum wrażeń. I o to w tym wszystkim chodzi na rowerze!
Kamil Cichy