Nigdy nie wiemy co jest lepsze: siedzenie w namiocie, czy siedzenie na rowerowym siodełku. Z obydwu tych miejsc rozlega się niesamowita perspektywa życia, której nie da się dosięgnąć z bezpiecznego domu.
Zależność od pogody, ukształtowania terenu, spotkanych ludzi, źródła wody, długości dnia i pojemności sakw oddaje nam to, co zostaje zabrane przez luksus życia wśród przedmiotów, w komfortowym mieszkaniu. Pełnia życia, bo o niej mowa, pojawia się na podjeździe, w niepewności, w mowie do obcego człowieka, zmęczeniu, w lodowatym jeziorze, we wschodzie słońca tysiące kilometrów od domu, w owsiance zrobionej na kolanie.

PODJAZD
Wjechaliśmy do Hiszpanii przez most dzielący francuskie miasto Hendaye i hiszpańskie Irun. Ruch na drodze i gęstość zabudowań oraz zaludnienia były chyba jeszcze większe niż po wschodniej stronie granicy, więc szybko podjęliśmy decyzję o ewakuacji na krętą, boczną drogę nad samym wybrzeżem. Była tam szansa na spokój i dziki nocleg. I nieunikniony podjazd.
Pojechaliśmy. Z zapasem wody i jedzenia na kolację powoli zyskiwaliśmy wysokość. Początkowo droga wiła się między drzewami, wywiodła nas na łąkę z widokiem na pozostawiony za sobą Irun, a potem do lasu. Stromizna i dość dobra nawierzchnia przyciągały trenujących kolarzy. Niektóre fragmenty podjazdu były mocno strome. Ale to nic. Drzewa stopniowo przerzedzały się ustępując zielonym zboczom. A kiedy odsłoniły obszerną panoramę okolicy, oniemieliśmy z wrażenia.
Oniemieliśmy przynajmniej z dwóch powodów. Bo widok był niesamowity i niepowtarzalny. Gdy zmrużyć oczy, lazur Atlantyku zlewał się z niebem, zacierał horyzont. I podkreślał tę soczystą zieleń, która pomimo jesieni była wciąż żywa i intensywna. A ogrom przestrzeni solidnie nam przydzwonił i wręcz huczał w głowach. Oszołomieni przyglądaliśmy się owcom oraz koniom, które obojętnie skubiąc trawę uświadamiały, że świat nam się nie śni. Wszystko wkoło było jednak prawdziwe.
Czyżby? Drugi powód, dla którego jechaliśmy z rozdziawionymi gębami był co najmniej kosmiczny. Otóż odkryliśmy, że znajdujemy się dokładnie w miejscu, które rok wcześniej zupełnym przypadkiem oglądaliśmy za pomocą Google Street View. I już nawet nie pamiętaliśmy, w jakim regionie Hiszpanii to było. Tymczasem było właśnie pod naszymi kołami. A wyobrażenie naszego namiotu na jednej z łąk maksymalnie zbliżyło się do rzeczywistości.
Dotarliśmy do punktu widokowego, który odsłonił przed nami panoramę po drugiej stronie wzgórza. Były tam Pireneje i linia brzegowa kontynentu. Nie dziw, że z autokaru wysypała się cała gromada staruszków, że kierowcy pojedynczych samochodów parkowali na kilka minut, żeby przy takim fantastycznym widoku zapalić papierosa. W tym czasie wśród własnych „achów” i „ochów” gotowaliśmy obiad.

Nie było wątpliwości, że gdy zapadnie zmrok, postawimy sobie namiot na wzgórzu. Wkrótce słońce zaczęło zachodzić za Pireneje, a w eterze pojawił się przejmujący chłód. Czekaliśmy aż grupa nastolatków odjedzie, żeby zacząć biwakową krzątaninę. Kiedy kładliśmy się spać, było już bardzo zimno.
W nocy obudził nas pisk opon, smród palenia gumy i świecące reflektory z samochodów grupy młodzieży urządzającej sobie nocne zawody na parkingu obok naszego namiotu. Niewyspani i wygnieceni o świcie wyszliśmy na zewnątrz. W pierwszej chwili było zimno, ale wschodzące za górami słońce przyspieszyło krążenie. Był tam najpiękniejszy wschód słońca, jaki kiedykolwiek w swoim życiu widzieliśmy.

NIEPEWNOŚĆ
Do tej pory hasło „Rumunia”, było jednoznaczne z całym mnóstwem skojarzeń związanych z Szosą Transfogaraską, wytworzonych w ciągu wielu miesięcy oczekiwań. Właściwie można powiedzieć, że z jej względu tam przyjechaliśmy. A co się dzieje, kiedy wyśniony świat staje się rzeczywistością?
Człowiek głupieje.
Podekscytowanie sięgnęło zenitu, więc szybko się wypaliło, zmęczyło i wyssało energię. Siedzieliśmy na poboczu, po pokonaniu zaledwie kilkunastu kilometrów drogi. I wcale nam się nie podobało, przecież miało być wielkie „łał”, wielkie „bum” – a tu nic. Z opadłymi skrzydełkami jechaliśmy swoje.
Jakiś „ach”, czy „och” wydarł się, kiedy wjechaliśmy między skały i Transfogaraska odsłoniła przed nami swoje estakady oraz tunele. Do głowy przyszedł wymiar siły sześciu milionów kilogramów dynamitu (które zostały użyte do budowy drogi), a my poczuliśmy jakąś namiastkę podniecenia. Ale prawda była taka, że nam się po prostu nie chciało. Z nogi na nogę zyskiwaliśmy wysokość, tyle, że nie było w tym pasji.

Aby nie stracić Karpat, żeby nie umniejszyć gór swoją obojętnością, zrobiliśmy to, co wydawało nam się słuszne. Zatrzymaliśmy się w połowie dnia. „Kemping” przy pensjonacie, na który dotarliśmy był mniej więcej taki sam jak my tego dnia – pusty, senny, mdły i bezpłciowy. Był w nim tylko jakiś rumuński Pan Mietek dozorca i jego kombinatorskie psy, które za wszelką cenę chciały wyłudzić coś do jedzenia.
Deszcz naznaczył cały kolejny dzień, a nasza postawa niczym nie różniła się od tej z poprzedniego dnia. Szara aura nie ustępowała, a my byliśmy coraz wyżej. Karpacka dolina otwierała się coraz bardziej, kryjąc za mgłą swoją dziką, zieloną przestrzeń. Była dopiero 12.00 w południe, ale prognoza pogody w komórce nie przewidywała rozjaśnień do końca dnia. Wróżyła za to czyste niebo o świcie.
Staliśmy u progu jednego z ostatnich pensjonatów, więc wybór był prosty. Plan również – mieliśmy od tego momentu porządnie się wyspać, a rankiem wstać o 4.00, żeby wpasować się w okno pogodowe przewidywane na pierwsze godziny po wschodzie słońca. Mobilizacja miała uratować naszą osobistą Transfogaraskę.
Odpaliliśmy kuchenkę turystyczną na podłodze w pokoju i trzeci dzień z rzędu jedliśmy ryż z soją. Wzięliśmy prysznic i leniliśmy się w łóżku. Wieczorem Kamil wyszedł na zewnątrz upewnić się, czy nasze rowery nadal stoją na zapleczu domu. Kiedy wrócił, był poruszony, a w nocy nie mógł spać. Bo przed zachodem rozeszły się chmury, bo w oddali malowały się estakady sięgające wysoko, wysoko pod niebo… Uświadomiliśmy sobie co moglibyśmy stracić naszą obojętnością wobec wielkich Karpat i dopiero wtedy naprawdę zaczęło nam zależeć.

O poranku świat był przejrzysty, a my onieśmieleni. Jechaliśmy bardzo powoli. Żeby przypadkiem nie umknął żaden z promieni oblewających wielki masyw, przeganiający ten moment po nocy, kiedy doliny i kotły są jeszcze w mroku, ale krawędzie skał coraz wyraźnej rysują się w oczach. A potem widzisz drogę. Wysoko, wysoko ponad głową, ponad wyciągniętym palcem i wiesz, że chcesz tam być za wszelką cenę, więc nogi pedałują same.
Odzyskaliśmy pasję, ale tak niewiele brakowało, żeby stać się biedniejszym. Transfogaraska odzwierciedlała nasze nastawienie. Mogliśmy pojechać na przełęcz w deszczu i we mgle, w zobojętnieniu. Otrzymalibyśmy niewiele, poza pustym sukcesem zdobycia wysokości.
Tymczasem jechaliśmy w zachwycie i prawdziwym, niezapośredniczonym podekscytowaniu. Stoki gór kształtowały przed nami dolinę w zielony, u-kształtny lej, a my wraz z wijącą się Transfogaraską zdawaliśmy się kołysać między kolejnymi wypiętrzeniami terenu. Zupełnie nie wiedząc, czy patrzeć na ogłuszający ogrom przestrzeni, czy też w zafascynowaniu studiować odsłaniające się po kolei estakady, na których poprowadzona jest droga.

MOWA DO OBCEGO CZŁOWIEKA
O poranku robiliśmy zakupy w Kovinie. Kamil poszedł do sklepu, a ja pilnowałam rowerów. Podszedł do mnie dwa razy większy mężczyzna, który za pomocą łyżki rozlewał wodę z wiadra. Dostało się ławce, dostało się trawie i chodnikowi.
– What are you doing? (Co robisz?) – pytałam, ale mężczyzna milczał.
Nie potrafiłam nawiązać z nim konwersacji, ale ten kręcił się wokół mnie i nie spuszczał z oka. Domyślałam się, że to jego stereotypie wywołane jakimś zaburzeniem, ale pod przenikliwym wzrokiem wielkoluda nie czułam się pewnie.
Kiedy zadzwoniłam po Kamila, mężczyzna odszedł, żeby po kilku minutach wrócić z wielkim uśmiechem na twarzy. Nadal nic nie mówiąc, wcisnął mi w rękę wielki, świeży bochen chleba. Kiedy starałam się protestować, on kiwał głową, przytakując własnemu pomysłowi.
Nie chciałam pozwolić, żeby mężczyzna w przypływie chwilowej emocji oddał mi coś, czego sam będzie potrzebował. W tym samym momencie, jakby czytając w moich myślach, uśmiechnął się jeszcze szerzej i drugą ręką z reklamówki wyjął jeszcze jeden bochen chleba. Potrząsnął nim w dłoniach i obrócił parę razy, żebym mogła zobaczyć, że ma drugi taki sam dla siebie. Mój upór osłabł w fascynacji tym niezwykłym człowiekiem, że przyjęłam od niego pulchny bochen. Mężczyzna uwolnił ręce i w ułamku sekundy oddalił się ode mnie z jeszcze większym uśmiechem na ustach i w oczach.
Zostawił mnie przed sklepem jeszcze bardziej niemą, niż on sam.
Stałam zdumiona, dopóki Kamil nie wrócił ze sklepu.
– Zapomniałem chleba – powiedział.
– Nie szkodzi. Właśnie jeden dostałam – odparłam, trzymając wielki biały bochen. Ciesząc się z bezsłownej konfrontacji z nieznajomym mężczyzną i po raz kolejny utwierdzając się w przekonaniu, że bariera komunikacyjna między ludźmi nie istnieje.

ZMĘCZENIE
Byliśmy na pierwszych pięciu kilometrach Velety. Katorżnicze przepychanie korby. Podjazdy 22%-19%-18% morderczo zaplatały się po zboczu wzgórza nad miasteczkiem Guejar Sierra. To najbardziej wymagający fragment w górach, jaki spotkaliśmy.
Dalej zrobiło się łagodniej (około 8%-10%). Tym samym prędkościomierz przyspieszył, manetka kliknęła. Wydawało się, jakby rower frunął, korba była luźna, a nogi lekkie – chociaż to wciąż pierwszy bieg na przedniej zębatce. Takie wrażenie gwarantuje Veleta po pierwszych forsownych pięciu kilometrach.
Wyzwoliła coś jakby ulgę. Radość. Policzki różowe od wysiłku, grzywa rozwiana wiatrem, oczy błyszczące w przypływie mocy. Była w tym nawet nuta beztroski, ale patrząc przed siebie, na drogę, która jeszcze pozostała, owa nuta ucichła. I pozostał tylko świst wiatru nad asfaltem.
Gdzieś na trasie zniknęły rośliny. Jeszcze gdzieniegdzie wyrastała trawa, ale na wprost wznosiły się już zapowiedzi księżycowej aury – suche, skaliste grzbiety gór. Do wysokości 2.550 m n.p.m. droga dość łagodnie zagłębiała się w górski masyw, dalej Veleta znów zaplotła się w serpentyny. Krajobraz stał się półpustynny. Brązowo-czerwony. Marsjański, może księżycowy.

Dzień bardzo się dłużył. W myślach przesuwały się kolejne kilometry przejechane od momentu wyruszenia w podróż. Krajobraz wokół stawał się coraz bardziej suchy i skalisty, a wspomnienie zielonych Karpat i Alp oddalało się z każdym metrem wysokości.
Byliśmy zmęczeni górami. Niewiele było płaskiego podczas tej wyprawy, a Veleta nie należała do tych pobłażliwych. Jeszcze niedawno z lekkością i werwą wjeżdżaliśmy na Passo dello Stelvio, a teraz jakoś bez przekonania kręciliśmy korbami w ostrym słońcu.
Powoli dosięgała nas południowohiszpańska pustka. Uboga przyroda sprawiała wrażenie obcości. Zyskując kolejne metry wysokości, zyskiwaliśmy także przekonanie, że byliśmy na Księżycu lub na Marsie. Trawa zniknęła całkowicie, pozostały tylko kamienie i fantastyczne panoramy sięgające niebotycznie daleko. Pico del Veleta był widoczny i zdawał się być blisko, ale z każdym kolejnym zakrętem człowiek uzmysławiał sobie, że jedynie lawiruje między skałami, bo czubek Europy przybliża się nieznacznie lub zgoła wcale.
Karolina poczuła się dziwnie. Jej twarz się zmieniła. W oczach i na policzkach malowało się zmęczenie, tyle, że nie było to zmęczenie podjazdem, a wysokością. Po raz pierwszy znaleźliśmy się na 3.000 m n.p.m, gdzie powietrze dostarczało mniej tlenu. Aspiryna.
Tuż przed szczytem skończył się asfalt. Do samego wierzchołka na około dwóch kilometrach prowadziła kamienista ścieżka. Kamienie były duże i śliskie, więc koła rowerów obsuwały się i momentami tańczyły po drodze. Była 16.00. Pico del Veleta. Skalisty wierzchołek wznosił się nad, zdawałoby się, obcą planetą. I było obco. Dziwnie. Teraz wiemy bardziej niż kiedykolwiek, co znaczy słowo „niesamowicie”.
Karolina stała na wietrze, a ten chłodził emocje. Na twarzy rysował się spokój i ulga. Oczyma wodziła wokół po rozległej przestrzeni, która sięgała tam, dokąd nie dociera ludzki wzrok.

WSCHÓD SŁOŃCA TYSIĄCE KILOMETRÓW OD DOMU
Zadzwonił budzik. Zaspane głowy podniosły się z poduszek, a sztywne ręce rozpoczęły codzienną namiotową krzątaninę. Była 6.00 rano. Budził się dzień, słońce powoli zaczynało przedostawać się do ciasnej alpejskiej doliny. Wkrótce oświetlało już wszystkie wschodnie wierzchołki gór.
Rozpoczęliśmy jazdę trochę od niechcenia, leniwie pedałując szlakiem wzdłuż Rodanu. Góry powoli łagodniały, dolina poszerzała horyzont. Czekaliśmy na pożegnanie z wysokimi Alpami, w których spędziliśmy prawie miesiąc. Wyglądaliśmy przed sobą progu górskiego wąwozu, ale to z innej strony ogromny masyw powiedział nam „do zobaczenia”.
Obejrzeliśmy się do tyłu, żeby objąć wzrokiem te zbocza, które już tamtego dnia minęliśmy, a zobaczyliśmy jak zza wierzchołków wystawała monumentalna, biała bryła. To był masyw Mont Blanc.
Poranne światło delikatnie malowało cienie na ośnieżonych czubkach, a dostojność i monumentalność wprawiła nas w osłupienie. To był niesamowity moment, taki kiedy gapisz się, a z oczu kapią ci łzy, mimo, że nie lubisz się wzruszać. Ale one same spadają na koszulkę, nawet nie zauważyłeś, w którym momencie się pojawiły. Czujesz się nawet nieco zakłopotany, bo nie dość, że ryczysz, to jeszcze właściwie stoisz na poboczu, niemal w rowie, a obok przejeżdżają głośne samochody.
To był moment przepięknego spełnienia, gdy po wielu dniach i nocach o własnych siłach docierasz bardzo daleko, a ten doskonały świat, ten złożony z przyrody, pokazuje ci czyste piękno. Muzyka, taniec, rzeźba, drugi człowiek potrafią je w tobie rozbudzić, ale to zazwyczaj emocja. Natomiast w tym nie było emocji, nie było żadnej myśli. Widząc je nie myślisz o niczym. Po prostu najgłębszym wymiarem swojego bycia odbierasz to, co jest przed tobą. Ono nie zna emocji, nie mieszka w myślach, ani wspomnieniach. Odbija się w tobie. O pięknie nie trzeba myśleć. Piękno trzeba po prostu podziwiać.

TEKST I ZDJĘCIA: KAROLINA I KAMIL CICHY
www.wduecieposwiecie.wordpress.com

PRZEBIEG TRASY: Polska > Niemcy > Czechy > Słowacja > Węgry > Rumunia > Serbia > Węgry > Słowacja > Austria > Szwajcaria > Włochy > Szwajcaria > Francja > Hiszpania > Francja > Niemcy > Polska

ROWEROWY DYSTANS:  8.355 kilometrów

    0
    Twój Koszyk
    Twój koszyk jest pustyWróć do Sklepu
      Kupony rabatowe