Na rowerach spędzamy niemal każde wakacje. Były już Pieniny i Spisz, były Mazury, było i polskie morze. A przede wszystkim było sporo przejechanych kilometrów. W tym roku również wybraliśmy się na wakacje rowerowe, ale zupełnie inne niż zwykle. Po raz pierwszy chcieliśmy wyruszyć na wyprawę z sakwami i namiotem, podróżując przed siebie, zatrzymując się tam gdzie chcemy i na jak długo chcemy. Długo zastanawialiśmy się nad wyborem trasy, miał być wschód Polski i podziwianie podlaskiej architektury, ostatecznie padło na dość popularną wśród cyklistów trasę brzegiem polskiego morza. Wyruszyliśmy ze Świnoujścia w kierunku Helu, następnie promem do Gdańska, a stamtąd do końca Mierzei Wiślanej do naszych ukochanych Piasków pod rosyjską granicą.
Nasza przygoda rozpoczęła się w niedzielę 18 lipca o godz. 7 rano na dworcu w Kościanie, skąd pociągiem ruszyliśmy do Świnoujścia. Pogoda piękna, co prawda im bliżej morza, tym coraz więcej chmur, nigdzie jednak nie padało, więc zakładaliśmy, że po przyjeździe na miejsce do wieczora pozwiedzamy Świnoujście, a następnie przejedziemy pierwszych 15 km do Międzyzdrójów. O godz. 13 pociąg dociera na miejsce, a tam … ściana wody. Nie, nie pada – leje! Leje tak, że nawet nie ma sensu ruszać się gdziekolwiek. Pierwsze trzy godziny wyprawy spędziliśmy więc na dworcu, czekając aż pogoda choć trochę się poprawi. Przechodzi nam przez myśl, że może tę pierwszą noc spędzimy w jakimś schronisku, dzwonimy, nie ma jednak miejsc, zatem zostaje camping. Po 16 pada już na tyle słabo, że decydujemy się jechać na najbliższe pole namiotowe, jedyne o czym marzyliśmy to rozbić namiot i schować się w środku :) Powoli przestaje padać, rozbijamy się, zajadamy biedronkowe klopsy ze słoika i ruszamy na krótki spacer po plaży. Nasza pierwsza noc w namiocie jest bardzo chłodna, rano starsi Państwo z namiotu obok pytają jak daliśmy radę, bo oni musieli dogrzewać się farelką ;)
W poniedziałek na szczęście nie pada, temperatura co prawda daleka od ideału, ale możemy ruszyć na szybkie zwiedzanie miasta. Muszę przyznać, że Świnoujście to jedno z piękniejszych miast polskiego wybrzeża. Cudowna, szeroka plaża, eleganckie apartamenty, mało reklam, mało tandetnego plastiku, dla nas idealnie :)
Koło południa zaczynamy pakowanie i ruszamy w trasę. Nasz pierwszy cel – Dziwnówek. Miało być niecałe 60 km, wyszło trochę więcej… Co do zasady mieliśmy trzymać się szlaku rowerowego R-10, chociaż naczytaliśmy się przed wyjazdem, że różnie z tą trasą bywa i niestety okazało się to prawdą. Po wyjeździe z miasta nie mogliśmy znaleźć żadnego oznaczenia R-10, do Międzyzdrójów dojechaliśmy więc główną drogą. Żadna to przyjemność, więc na miejscu odwiedzamy informację turystyczną i zaopatrujemy się w dobrą mapę z zaznaczonym szlakiem rowerowym. Jeszcze tylko wizyta na molo – tam wita nas ścisk i kolorowe stragany – szybko ruszamy więc dalej. Tym razem już nie główną trasą, ale wjeżdżamy na szlak prowadzący pięknymi lasami niemal do samego Dziwnówka. Oznakowanie może nie jest najlepsze, ale na szczęście co jakiś czas pojawiają się strzałki z oznaczeniem R-10. Po jakichś 2-3 godzinach jazdy Mateusza coś tknęło i sprawdził na GPS naszą pozycję. Okazało się, że jesteśmy już blisko… Międzyzdrojów. Zrobiliśmy kółko! Trochę podłamani, ale nie ma wyjścia, trzeba jechać dalej. Po drodze spotykamy dwie inne pary, które pobłądziły tak samo jak my, może więc nie jest tak najgorzej z naszą orietacją w terenie ;) Na camping w Dziwnówku docieramy dość późno, musieliśmy wyglądać na naprawdę zmęczonych, bo Pani z powodu braku miejsc odmówiła przed nami dwóm osobom, nas jednak przyjęto :) Pierwszy dzień w trasie i pierwsze 81 km za nami :)
Dzień drugi na szczęście już bez takich przygód. Poranek spędzamy na plaży, potem pakowanie i w drogę. Naszym celem na ten dzień jest Ustronie Morskie. Po drodze zatrzymujemy się w Trzęsaczu, gdzie oglądamy ruiny kościoła. Kolejny przystanek robimy na pięknej, dzikiej plaży. W pewnym momencie trasa R-10 poprowadziła nas przez stare tereny wojskowe, co niestety oznaczało kilkanaście kilometrów bruku… Nasze rowery cały czas podskakują, z całym dobytkiem jedzie się naprawdę ciężko… Wszysko wynagradza jednak widok, trasa odbija w stronę samego morza, pojawia się taras widokowy i zejście na zupełnie dziką plażę – szeroką, z białym piaskiem – już nie pamiętamy tych kilometrów po bruku ;)
Przed Kołobrzegiem łapie nas wielka ulewa, uznajemy więc, że nie ma sensu jechać dalej, chowamy się w jakiejś knajpie i zamawiamy obiad. Nasze rowery mokną, sakwy Crosso miały więc niezły test, ale oczywiście wszystko było suche :) W Kołobrzegu wjechaliśmy do dawno nie widzianych znajomych na kawę i na kawie oczywiście się nie skończyło ;) Z Ustronia już tego dnia nic nie wyjdzie, zostajemy na noc, otwieramy wino i siedzimy do późna.
W środę do południa zwiedzamy Kołobrzeg, znajomych opuszczamy dopiero koło 13, więc w planach jest tylko 50-kilometrowa trasa do Łazów. Po drodze odkrywamy bardzo fajne plaże w Pleśnej i Gąskach, zwiedzamy latarnię morską i jedziemy dalej. Za Mielnem zaczyna się jeden z łądniejszych fragmentów trasy. Brzegiem Jeziora Jamno, wzdłuż szuwarów, naprawdę piękne widoki. Do Łazów docieramy wieczorem. Miejscowośc bardzo nam się podoba, a nasz camping ma własne zejście na plażę. Rozbijamy się i ruszamy podziwiać zachód słońca :)
Plan na kolejny dzień to Ustka. Pani na campingu odradza nam podróż wzdłuż Jeziora Bukowo, musimy jechać dookoła, na początek nadkładamy więc nieco kilometrów. Podobny dylemat mamy w Darłowie, ścieżka stamtąd do Jarosławca też prowadzi brzegiem jeziora i zastanawiamy się czy jest przejezdna, zwłaszcza z bagażami. Chcemy dopytać w informacji turystycznej, jednak najlepsza informacja to sami rowerzyści :) Na rynku zagaduje nas dziewczyna, która jak się okazuje sama sporo jeździ, mówi, że pokonała tę trasę dwa tygodnie temu i bez obaw damy radę. Dobrze, że nie pojechaliśmy dookoła, bo to był zdecydowanie najpiękniejszy fragment trasy. Ścieżka prowadziła samym brzegiem morza, a z drugej strony był widok na Jezioro Kopań. Nie ma tam żadnych miejscowości, więc na trasie jest dość pusto i są piękne plaże, naprawdę polecamy!
Do Ustki dojeżdżamy wieczorem, po przejechaniu 91 km nie mamy już nawet siły pójść na plażę. Rozbijamy się i rozpalamy grilla. Namiotów na polu było sporo, nasz musieliśmy rozbić na górce. Noc była więc ciekawa, bo z naszymi śliskimi śpiworami na naszych śliskich matach zjeżdżaliśmy co chwila w dół i co jakiś czas musieliśmy „podciągać się” do góry ;)
Kolejnego dnia zwiedzamy Ustkę i koło południa ruszamy dalej w stronę Słowińskiego Parku Narodowego. Szukamy w internecie jakiegoś ciekawego miejsca na nocleg i w ten sposób trafiamy na „bardzo dziki camping”, na którym z założenia prawie nic nie ma, a mimo to jest świetnie. Pole znajduje się pod lasem, daleko od jakiejkolwiek cywilizacji, nie ma prądu, nocą można zatem podziwiać gwiazdy na niebie. Toalety są… zbite z desek, nie ma w nich wody i trzeba chodzić z wiaderkiem napełnionym wodą; prysznice też są zbite z desek, a żeby byłą ciepła woda, trzeba napalić w piecu. Co zaskakujące, jest tam sporo turystów, większość to rodziny z dziećmi, które mają niesamowitą frajdę biegając po lesie i budując swoje „bazy”. Fajna przygoda, świetna atmosfera. Wieczorem właściciel gra na gitarze, jest ognisko, śpiewamy szanty, nie chce się wyjeżdżać…
W sobotę rano pogoda nieco krzyżuje nam plany. Mieliśmy jeszcze pokręcić się po Słowińskim Parku, pojechać na wydmy w Czołpinie i zwiedzić skansen w Klukach, niestety od rana zbiera się na burzę, więc chcemy jak najszybciej wyruszyć w drogę, dlatego kierujemy się prosto na Łebę. Ledwo jednak wyjechaliśmy ze Smołdzina zaczęło mocno padać i grzmieć, w obawie przed burzą chowamy się więc w leśniczówce. Pan leśniczy przynosi nam herabtę i tak czekamy na poprawę pogody. Na szczęścię burza minęła nas bokiem, po jakichś 40 min przestaje padać i można jechać dalej. Przejeżdżamy przez kolejne małe wioski na terenie parku narodowego i będąc gdzieś na końcu świata, w miejscowości, która ma zaledwie kilka domów i otoczona jest lasami przekonujemy się po raz kolejny, że świat jest bardzo mały… Jadący z naprzeciwka rowerzysta okazuje się Mateusza kolegą z podstawówki – nie widzieli się 15 lat ;) Kolega zawraca z nami i jedziemy razem aż do Łeby. Będąc tam po raz pierwszy obowiązkowo wybieramy się na wydmy. Wrażenie niesamowite, obłędne miejsce. Z Łeby kierujemy się w stronę Lubiatowa, które jest naszym celem na ten dzień. Mimo, że jest już dość późno odbijamy jeszcze w stronę Stilo, aby zobaczyć latarnię. Nie był to chyba najlepszy pomysł, bo przez kilka kilometrów ciągnie się spory zjazd, co oznacza, że trzeba będzie te kilka kilometrów podjechać z powrotem pod górę. Jest już 19, a do celu jeszcze kilkanaście kilometrów. Na szczęście koło Stilo zauważamy małą tabliczkę wskazującą na leśną drogę do Lubiatowa, dopytujemy jeszcze miejscowych czy przejedziemy z naszymi bagażami, wszyscy potwierdzają. Mamy szczęście, ominie nas wielka góra, a droga, którą jedziemy jest świetna i przede wszystkim sporo krótsza. Na camping wpadamy koło 20:30, pani w recepcji informuje nas, że prysznice są czynne tylko do 21, namiot rozbijamy więc w ekspresowym tempie ;) Tego dnia znowu zrobiliśmy prawie 90 km, postanawiamy więc, że zostajemy aż do poniedziałku. W niedzielę żadnych rowerów, tylko plażing J
Cóż, z plażingu niestety niewiele wyszło, pogoda w niedzielę jest sztormowa, niesamowicie wieje, a fale są takie, że pół plaży zalało. Pierwszą część dnia spędzamy więc leżąc w namiocie. Na szczęście po południu zaczyna się nieco poprawiać, ruszamy więc pospacerować po plaży…. Tego, co zobaczyliśmy nie da się opisać! Zdecydowanie najpiękniejsze miejsce nad polskim Bałtykiem. Plaże baaaardzo szerokie, z cudownie białym piaskiem, mało ludzi, żadnych parawanów, do tego woda jak na Bałtyk całkiem przyjemna…. Jak dla mnie to może być już koniec wyprawy, nigdzie nie chcę się stamtąd ruszać! Niestety (a może na szczęście) pogoda iście rowerowa (czyt. 20 stopni i chmury), wyprawę możemy więc kontynouwać, chociaż z wielkim żalem opuściliśmy Lubiatowo.
W poniedziałek, czyli dokładnie tydzień po rozpoczęciu trasy planujemy dotrzeć do końca Półwyspu Helskiego. Cel osiagamy, kolejnych 90 km, mimo ciężaru sakw, nie robi już na nas wrażenia J W Helu, jak zresztą na całej trasie, spotykamy sporo „sakwowiczów”. Rozbijamy się na jedynym campingu, jest bardzo ciasno i sporo trzeba się nakombinować, żeby rozstawić namiot tak, aby nie zagrodzić sąsiadom wejścia do ich namiotu… Dobrze, że to tylko jedna noc, trudno by było wypoczywać w takiej ciasnocie…
Rano kupujemy bilety na prom i płyniemy do Gdańska! Tego dnia miało być burzowo i sztormowo, na szczęście prognoza się nie sprawdziła i płynie się całkiem przyjemnie. No może nie do końca, a to za sprawą załogi, dla której pasażerowie (czyt. klienci) są złem koniecznym. Dostaje się głównie rowerzystom, na których wyładowują chyba wszystkie swoje życiowe frustracje ;)
Do Gdańska przypływamy o 13 i trafiamy w sam środek Jarmarku Dominikańskiego. Przebicie się przez centrum i wyjazd z miasta zajmuje nam więc całą godzinę. Tego dnia chcemy dojechać już do samego końca, czyli do Piasków. Trasa do Krynicy jest płaska, jedziemy więc szybko, końcówka to niestety niemal same podjazdy. Koło 19 docieramy na miejsce, dla odmiany na campingu jest bardzo dużo miejsca. Pan nas tylko ostrzega, żebyśmy nie trzymali jedzenia poza namiotem, bo nocą mogą przychodzić dziki….
Piaski to już koniec Polski, nie ma tam nic (jak przeczytałam kiedyś w jakimś zestawieniu plaż nadbałtyckich) – i to jest właśnie najlepsze. Jedna smażalania, jedna gofrowania, dwie restauracje, cisza i spokój J
Na podjazd pod samą granicę nie mamy już tego dnia siły (to jeszcze kilka kilometrów leśną drogą), wieczorem idziemy więc „na miasto”. W jednej restauracji trafiamy na niesamowity koncert na żywo – Piotr Kostka Godecki daje fantastyczne gitarowe show, wszyscy śpiewają szanty i stare polskie hity – Piaski jak zwykle nas nie zawodzą.
Rano zostawiamy bagaże na campingu i jedziemy pod samą granicę polsko-rosyjską, celem wyprawy było bowiem przejechanie od granicy do granicy. Ucinamy sobie krótką pogawędkę z sympatycznymi panami celnikami, proponują, że zrobią nam pamiątkowe zdjęcie. Udało się, za nami jakieś 570 km, jesteśmy niesamowicie szczęśliwi, z drugiej strony trochę smutni, że to w zasadzie już końcówka naszej wyprawy. Musimy jeszcze tylko dotrzeć z powrotem do Trójmiasta, gdzie czeka nas mały zjazd rodzinny i stamtąd powrót do domu.
Ostatnie 120 km planujemy przejechać w dwa dni, pierwszgo dojeżdżamy do Jantaru, a stamtąd w czwartek 30 lipca kierujemy się do Chwaszczyna pod Gdynią. Ostatni dzień, pogoda kiepska, zimno i momentami pada, jedzie się ciężko, w końcu za nami już spory kawałek drogi. Zmęczeni, ale bardzo szczęśliwi docieramy na miejsce, a licznik wskazuje nam dokładnie 700 km… „Sakwy w podróży” zakończyly swoją wyprawę. Jednego możemy być pewni – podobało nam się tak bardzo, że w przyszłym roku kupujemy Crosso i znów ruszamy przed siebie….