Do Kirgistanu wybraliśmy się AEROFLOTEM, wydawało nam się, że tak będzie łatwiej. Chcieliśmy wszystkie formalności uprościć, więc lot był z pobliskiego Krakowa. Przesiadka w Moskwie, oczekiwanie na lotnisku – 12 godzin, ale przynajmniej liczyliśmy, że rowery zdążą przepakować. W Biszkeku miała czekać na nas wielka taksówka. Wielka na tyle by pomieścić nasze kartony z rowerami. Kartony chciałem zachować, żeby było łatwiej w drodze powrotnej, a w hostelu w Biszkeku nie robili problemów z przechowaniem ich przez trzy tygodnie.
Wylądowaliśmy w Biszkeku i… brakowało mojego roweru. Koleś z obsługi uspokajał, że to normalne, rower dojedzie i chciał ode mnie tylko numer telefonu. Nie chciał dać żadnego pokwitowania, ale się uparłem, ponieważ dowód na przetrzymywanie w Moskwie mojej maszyny ma być i koniec! Wyszedłem z lotniska z jakimś świstkiem papieru i jednym rowerem po 1,5h przy taśmie (tak sprawnie walizki wyjeżdżały). Taksówkarz ciągle czekał, ale jego samochód to był zwykły sedan. Zaskoczyło nas to, bo przed wyjazdem, mailem wyraźnie podawałem dwukrotnie wymiary kartonów. Jeden karton udało się włożyć do środka, ale Gosia siedziała praktycznie na nich pod samym sufitem z nogami pod brodą. Jakoś wytrzymała 25 minut, ale zaczynało się nieźle… Wsiadając do tej taksówki przemknęła nam myśł, że może dobrze, że drugi rower ma przyjechać z opóźnieniem.
Wpakowaliśmy się do hostelu i trochę pospaliśmy, następnie telefonicznie potwierdziliśmy, że rower przyjedzie prosto do hostelu około 15. Poszliśmy kupić mapy, jedzenie i załatwić taksówkę na przełęcz Too Ashu. Pozałatwiliśmy wszystko, ale roweru nie było. Dotarł na szczęście jeszcze tego samego dnia – około 22. Skończyliśmy go skręcać przed 23, a o 8 rano na dole już czekał taksówkarz. Był zawsze bardzo punktualny. Raz jeszcze pomógł nam na koniec.
Na Too Ashu wybraliśmy transport samochodem, bo wszyscy nam mówili, że rowerem byłyby to dwa dni po ruchliwej drodze. Na koniec, przed przełęczą zniesławiony tunel, w którem z powodu zatrucia spalinami niejedna osoba marnie skończyła. Nie chciało nam się z ciężarówkami ścigać i organizować takich atrakcji. Na przełęczy wrzuciliśmy w końcu wszystko na rowery, poskręcałem low-ridera i … walnęło gradem. Potem znowu wyszło słońce, a my chyba nietęgo wyglądaliśmy, bo mimo, że jeszcze z miejsca nie ruszyliśmy, to Kirgizi, którzy przy nas zatrzymali się, natychmiast częstowali nas arbuzem i chcieli dawać coś jeszcze na dalszą drogę. Ruszyliśmy. Zimno, ale przynajmniej w dół.
Po kilku kilometrach już odbiliśmy z głównej asfaltowej drogi i zaczęła się przygoda. Jazda wzdłuż rzeki Kokomeren to oczywiście pierwsze przygody z nawierzchnią – tarką, ale też spokój. Mijały nas pojedyncze samochody dojeżdżające do wiosek. Pierwszego dnia zrobiliśmy ponad 50km i byliśmy bardzo zadowoleni. W końcu zaczęliśmy po 12, zmęczeni po podróży itp. Drugiego dnia było trochę więcej kilometrów, ale wciąż daleko do 100. W kolejnych dniach niemieckie ekipy, z umięśnionymi udami, przypomniały nam, że tak się tu jeździ ;) Bardzo ostrożnie planowałem trasę przed wyjazdem, ale liczyłem, że gdzieś się dokręci dziennie 60-70 (średnio) i zobaczymy coś dodatkowego. No, więc… w Azji ścigać się nie wypada.
Son-Kul
Pierwsze zakupy przed wspinaczką nad Son-Kul uświadomiły nam, że w tym kraju naprawdę nie ma koszy na śmieci. Zawsze chcieliśmy zwrócić w sklepie niepotrzebne butelki. Nie było z tym problemów, ale wstępnie lądowały on gdzieś koło schodków przy wejściu, a potem miały być zabrane/posprzątane. Na wyjazd nad Son-kul zatankowaliśmy sporo wody, wspinaczkę oszacowaliśmy na prawie prawie dwa dni, a dostęp do wody miał być nikły. Wybraliśmy drogę, która w pierwszym dużym odcinku jest uczęszczana również przez ciężarówki, które jadą do kopalni odkrywkowej węgla. Pierwszy dzień podjazdu męczył strasznie. Niby pod górę, ale droga w strasznym stanie, wokół pustkowie i miałem sporo wątpliwości czy się wznosi. Męczyliśmy się bardziej niż jadąc po płaskim i okazało się, że nie tylko przez skwar – GPS – pocieszyciel twierdził, że jednak zdobywamy wysokość. Woda ostatecznie na koniec dnia była, ale to kwestia szczęścia. Niektórzy podobno proszą o wodę pracujących w tamtejszej kopalni górników. Szczerze mówiąc wątpię by oni mieli jakąś czystszą niż ta, której ja obawiałbym się nabrać.
Son-kul jest wart zobaczenia! Proszę odrzucić oceny, że to komercja, że wycieczki i że drogo. Ja tam wjechałem o własnych siłach, nikomu za to nie zapłaciłem i nikt mi nie zapłacił. Dla nas magiczne miejsce, patrzenie na spędzane stada zwierząt, życie toczące się przy jurtach. Te kilka busów z turystami nam nie przeszkadzało. Sami kupiliśmy sobie miejsce w jurcie (a co!) i podjedliśmy trochę ichniejszego jedzenia. OK kosztowało to chyba 800 somów za spanie na kocu + dwa posiłki. Tyle samo kosztuje w Narynie całe mieszkanie ze śniadaniem. Mogliśmy po prostu rozstawić namiot i tyle. Każdy robi jak chce.
Sprzeczne opinie na temat jeziora Son Kul być może wynikają też z wyobrażenia Polaka o góskiem jeziorze… Przecież górskie jezioro to Morskie Oko i Czarny Staw, więc widok jeziora Son-Kul, które dosłownie rozleewa się na wysoko położonej równinie zaskakuje. Nie wszystkich pozytywnie.
Nad Son-Kulem można kupić nawet pastę do zębów w tamtejszym sklepie, więc jeśli od Biszkeku ktoś miałby braki to tu można to zmienić. Podobno można też bez problemu kupić benzynę, ale akurat nie potrzebowaliśmy. W tym miejscu do znudzenia będę polecał kuchenkę na paliwa płynne. Fajnie jest wylądować w jakimś kraju i wiedzieć, że paliwo do kuchenki jest najmniejszym problemem. Nawet jak przyjedziemy w środku weekendu to na pewno stacja benzynowa będzie otwarta, a sklep turystyczny lub agencja już niekoniecznie.
Nad Son-Kulem najpiękniej było rano. Wstałem przed wschodem słońca i wszystko było takie spokojne, trawa oszroniona. Dopiero później gospodarze ruszyli doić krowy, a na śniadaniu pojawiła się przemarznięta wycieczka z Francji. Cóż, puchowych śpiworów raczej ze sobą nie mieli.
Niespodzianka czekała za pierwszą przełęczą w stronę Narynu. Na mapie zauważyliśmy jedną wyraźnie zaznaczoną przełęcz, ale gdy osiągneliśmy ten punkt w oddali widzieliśmy głęboką dolinę i kolejną przełęcz. Tego dnia nie było szans na dojazd w pobliże głównej drogi. Gosia szybko sprawdziła, że w dolinie płynie rzeka z całkiem ciepłą wodą. Wolę nie wiedzieć czemu… Namiot rozstawiliśmy już o 14 i było sporo czasu na kąpiel w rzece, pranie, obiad i rozmowy z przejeżdżającymi ludźmi. Jedna dziwna sytuacja – po raz pierwszy tutaj zdarzyło mi się by jakiś rowerzysta nie zatrzymał się pogadać. Jechało dwóch takich. Jeden odmachał, zatrzymali się kawałek dalej i pojechali. Znudzeni musieli być.
Drogę do Narynu pominę, ponieważ wolałbym o niej zapomnieć. Nikomu tego odcinka nie polecam, przynajmniej w najbliższym czasie. Było pełno remontów, kurz wszędzie, daleko jeszcze do oddania dobrej drogi. W Narynie w kwaterze spotkaliśmy Zygmunta, Polaka z Londynu, jednocześnie jedynego spotkanego Polaka podczas całego naszego pobytu w Kirgistanie (dziwne, bo kręciło się nas po okolicy sporo i dziś wiemy, że mijaliśmy się o dwa dni drogi). Pierwsze piwo przy szaszłyku smakowało wyśmienicie, choć normalnie pewnie bym go nie tknął.
W Narynie jest CBT, czyli kirgiska informacja turystyczna. Niestety jak to bywa w informacjach turystycznych – wiedzą niewiele więcej niż to co pozwala im zarobić. Jeśli chcecie nocleg lub wycieczkę fakultatywną to proszę bardzo, ale na pewno niczego nie dowiecie się na temat stanu drogi innej niż te, których używają standardowe wycieczki. No ale WiFi jest.
Przy granicy
W naszych dokumentach mieliśmy pozwolenie na przebywanie w pobliżu kirgizko-chińskiej granicy. Pozwolenie kupiliśmy parę tygodni przed wyjazdem przez pośrednictwo jednej z agencji. Kosztowało 70$ od osoby na 4 tygodnie. Przed wylotem planowaliśmy przejazd wokół jeziora Chatyr-Kol i dalej na północny wschód powrót do Narynu. Niestety podczas pobytu wypytywaliśmy wszystkich co wiedzą na temat tej drogi, a w punkcie kontroli przy granicy informacje od strażników nie rozwiały naszych wątpliwości co do przejezdności czy istnienia tu szlaku. Właściwie przez tych strażników mieliśmy większą pewność, że jak będziemy się tam pchać to pewnie trochę nam to zajmie – powiedzieli, że jesteśmy pierwszymi turystami, których tu widzą. Kolejny raz pomyśleliśmy, że trzy tygodnie to jednak mało.
Dodatkowe 3-4 dni wyjazdu pozwoliłyby zaryzykować przejazd nad jezioro i powrót inną drogą. Od motocyklisty, który tam był dowiedzieliśmy się, że dałoby się to zrobić. No cóż, mogą próbować kolejni. My stwierdziliśmy, że wydane na pozwolenie pieniądze były zbędnym luksusem. Czas pozwolił nam wspiąć się jedynie na przełęcz przed doliną Ak-Say (3400 m). Tam pokazaliśmy papierek, zjechaliśmy paręset metrów w dół (w pionie), spędziliśmy sympatyczny wieczór w jednej z jurt, zrobiliśmy kilka fotek i z powrotem. Można było dać w łapę 10% tej ceny by wyspać się te parę kilometrów od posterunku. Szczególnie, że następnego dnia już nikogo na posterunku nie było. Szyby w oknie nawet nie było.
W każdym razie jechać w to miejsce było warto, ponieważ tam naprawdę czuliśmy się jakby żadnych turystów nie było w tym miejscu przed nami. To był nasz kawałek Kirgistanu. Gościnność w jurcie byłą tylko dla nas i w dziewiczość tego kawałka można by uwierzyć gdyby nie to, że motorem i na rowerach ten region odwiedzili nasi znajomi.
Naryn – Tosor – Yssyk-Kul
To jest bez dwóch zdań najpiękniejszy odcinek wyjazdu. Szkoda, że taki krótki. Trasa wznosi się powoli. Codziennie można patrzeć na przepiękne widoki. Właśnie tak wyobrażałem sobie przestrzeń w Azji. Właśnie tego szukałem. Samochodów jest garstka, droga staje się na tyle trudna, że jeżdżą tylko Ci co muszą, bo tam mieszkają. Od połowy jeżdżą tylko Ci co mają 4×4.
Niech nie zwodzi Was krótki opis tej części trasy. Myślałem, że jeszcze wpadnę na pomysł co tu napisać, ale słów brakuje. Zerknijcie po prostu na zdjęcia, chyba są fajne. Szkoda, że ta „Azja” trwa zaledwie 4 dni i znów jesteśmy w cywilizacji. Polecam, więc wszystkie znane sposoby by to przedłużyć.
Yssyk-Kul
Trudno nie zauważyć wielkiej błękitnej palmy w północno-wschodnim Kirgistanie. To największe jezioro górskie Azji – Yssyk-Kul. My poruszaliśmy się jego południową częścią. Droga jest pokryta lepszym i gorszym asfaltem. Ruch jest spory jak na to czego niedawno mogliśmy doświadczyć na przełęczy Tosor. Choć dzikie plaże są na pewno ciekawą opcją, to my chcieliśmy jeszcze na chwilę uciec od cywilizacji, skręciliśmy w kolejna górską dolinę i dojechaliśmy do czerwonych skał. Prawie takich samych jak turystyczne “siedem byków”, ale ludzi nie spotkaliśmy żadnych. Ot taki jeszcze powrót w stronę przepięknych gór.
Plaże mogą być ciekawe lub bardzo ciekawe. Oczywiście tylko wtedy, gdy niedaleko są góry. Najciekawsze są te na uboczu, do których żeby dotrzeć trzeba się trochę nakręcić. To właśnie w takich miejscach można rozstawić namiot, z oczu zniknie droga, a z każdej strony będą widoczne góry. No i oczywiście piękna spokojna tafla jeziora przed nosem. Przepięknie.
Powrót
Nie była to wyprawa życia, ale na pewno poszerzyła horyzonty. Trudno było wracać, wpakować ponownie rower do kartonu, poskładać wspomnienia i wrócić. Mieliśmy uczucie, że spora cześć Kirgistanu została nieodkryta przez nas i to co możemy powiedzieć o tym kraju dotyczy tylko szlaku, na którym byliśmy. Na południu wszystko może być inne, kultura, roślinność i góry. Może innym razem.
Humorów nie zepsuły nam nawet rosnące ceny w drodze powrotnej. Taksówka kosztowała 20% więcej niż wynegocjowaliśmy. W hostelu chcieli od nas dodatkową kasę za bycie rowerzystami, ale się nie zgodziliśmy. Wyglądało to wszystko trochę na nieudolną próbę wyciągnięcia kilku groszy. Choć w sumie to nie wiem, bo tak naprawdę we wszystkim nam gospodarze pomogli i ostatecznie było super.
Zapraszamy do naszej galerii zdjęć
Autor relacji: Michał Pawelczyk