Spakowani i żądni przygód wyruszamy z mojego rodzinnego domu 28 lipca o 9 rano . Przez Polskę i Słowację przejeżdżamy bardzo sprawnie-na Węgrzech omijamy autostrady  jadąc przez  wsie i miasta, co być może nie do końca było dobrym pomysłem. W końcu docieramy nad zalew w  miejscowości Nyekladhaza – fajne miejsce do spania na dziko – upatrzone wcześniej na googlemaps. Rozbijamy tu namiot, jemy kolację i zmęczeni szybko zasypiamy.

Dalej jedziemy przez Serbię. Trochę moczy nas deszcz, ale nie poddajemy się! Przekraczamy przejście graniczne z Bośnią i Hercegowiną – niestety coraz intensywniejsze opady sprawiają, że jazda po krętych, dziurawych drogach z butami pełnymi wody staje się uciążliwa. Dojeżdżamy przemoczeni do najbliższego hotelu przy trasie i za 20 euro dostajemy sympatyczne lokum. Przed wieczorem wypogadza się, więc wychodzimy na spacer.  Pożyczoną suszarką z recepcji doprowadzamy nasze ubrania do stanu używalności.

Z hotelu zbieramy się wcześnie rano. Kierujemy się do Pluzine, cały czas podziwiając po trasie piękne widoki. Z pełnym bakiem ruszamy w stronę jeziora Sušičko. Prowadzi do niego początkowo wąski, gładki asfalt przechodzący w szuter, a ostatnie 6 kilometrów to kręta kamienista droga. Muszę przyznać, że trochę się obawiałem tego zjazdu- była to moja pierwsza bardziej wymagająca droga przejechana  w dwójkę i dodatkowo obciążonym bagażami  motocyklem.

Nad samym jeziorem jest błoga cisza – nie ma nikogo – jest natomiast coś na wzór schroniska, prócz niego  ławki i miejsce na ognisko – z którego oczywiście korzystamy. Po kiełbasianym obiedzie wracamy tą samą drogą, kierując się już na Durmitor. Przejazd przez góry wywarł na nas ogromne wrażenie – cudo natury! Piękna zieleń zestawiona z surowością gór- po prostu trzeba to zobaczyć!  

Dalszy cel naszej trasy to most na Tarze- a konkretniej, zjazd na linie znajdującej się 200 metrów nad rzeką.  Za taką atrakcję trzeba zapłacić 20 euro/os,  ale udaje nam się zbić cenę. Sam zjazd zajmuje dosłownie 30 sekund i zanim opadły nam emocje znaleźliśmy się po drugiej stronie rzeki.  Mimo to, warto- z pewnością powtórzylibyśmy to jeszcze raz, gdyby nie tak wysoka cena. Na szczęście dzięki użyczonej kamerce udało nam się nagrać zjazd.
Po wszystkim terenowy pickup przewozi nas przez most do miejsca, z którego startowaliśmy i ruszamy dalej. Robi się coraz później, więc szukamy noclegu. Znajdujemy dobre miejsce nad rzeką, gdzie rozbijamy namiot.

Rano zwijamy manatki i kierujemy się do Gusinje, robimy zakupy przed wjazdem do Albanii. Okazuje się, że musimy wrócić parę kilometrów,  ponieważ ostatnia stacja benzynowa przed granicą jest zamknięta.  Z pełnym bakiem  przekraczamy granicę. Odprawa trwa zaledwie kilka minut – jesteśmy w Albanii!!!  Teraz kierunek – Vermosh.
Na miejscu widoki są powalające! Robimy przerwę nad strumieniem.  Ruszamy dalej drogą sh-20 w kierunku Szkodry. Trasa jest momentami trudniejsza, ale jedzie się bardzo przyjemnie – widoki rekompensują zmęczenie.

Z daleka widzimy już jezioro Szkoderskie, nad którym się rozbijamy. Tutaj spotyka nas  bardzo miła niespodzianka – zostaliśmy obdarowani trzema świeżo złowionymi rybami przez tutejszego mieszkańca. Rozpalam ognisko, a Aga przygotowuje ryby – wyszły rewelacyjnie!

Budzimy się rano średnio wyspani – intensywny rechot żab metr od namiotu, nie był najprzyjemniejszym dla uszu, ale mimo tego humory dopisują. Straciliśmy orientacje w czasie – cudowne uczucie! Nie używamy telefonu, internetu, zegarka… Ze Szkodry jedziemy do Velipoje  popływać w morzu. Wjeżdżamy motocyklem na plażę i wskakujemy do wody, by się schłodzić. Upał daje popalić,  a że nie należymy do tych,  którzy lubią wylegiwać się całymi dniami na słońcu postanawiamy jechać dalej. Jesteśmy zmuszeni zdjąć wszystkie bagaże z motocykla i wyjechać z plaży bez obciążenia- wjechać w ten piach było zdecydowanie prościej niż się z niego wydostać…

Nasz kolejny cel to Tirana – stolica Albanii – na miejscu mamy problem ze znalezieniem  przystępnego cenowo hotelu,  ale w końcu udaje nam się wynająć za 20 euro pokój z klimatyzacją i wi-fi z bardzo pomocnymi i miłymi gospodarzami. Odświeżamy się, chwilkę odpoczywamy i wychodzimy na miasto, które tętni życiem po zachodzie słońca – wtedy też temperatura jest bardziej znośna. Wracamy do hotelu około 21.00.

Rano opuszczamy hotel, podążamy na południe, zwiedzając po drodze ruiny starożytnej Apolonii.  Po drodze widzimy ogromny bunkier, więc zatrzymujemy się, by go obejrzeć. Podchodzimy bliżej, witamy się z zapraszającym nas właścicielem – pasterzem używającym tego schronu jako miejsca do spania. Mężczyzna pokazuje nam bunkier od środka, pozwala fotografować. Daje nam też jabłka zerwane wcześniej z drzewa. Prosi o jakieś grosze – dajemy mu wszystkie drobne jakie mamy- bardzo się cieszy. Żegnamy się i ruszamy dalej. Kilka kilometrów za Vlorą znajdujemy miejsce, gdzie rozbijamy namiot za 500 Leków. Siedzimy do późna na plaży.

Następnego dnia ruszamy dalej drogą sh-8 przez Park Narodowy Llogara. Filmowa sceneria nas urzeka. Zjezdżamy w dół serpentynami, po czym odbijamy w szutrową dróżkę w kierunku dzikiej plaży. Po jednej stronie piękne morze, a po drugiej góry. Czego więcej potrzeba?!  Woda wyglądała tak zachęcająco, że aż grzechem byłoby nie popływać. 

Jedziemy w kierunku Gjirokastry omijając kurorty. W Gjirokastrze szukamy hotelu – w pierwszym,
w którym pytamy brak miejsc, ale właścicielka dzwoni gdzieś i „organizuje” nam nocleg w innym „hotelu”. Kobieta u której mamy wynająć pokój mówi tylko po albańsku. Miejsce przypomina bardziej kwaterę prywatną niż hotel- nie dostajemy kluczy do pokoju, nie mówiąc o domu, a właścicielka cały czas nas obserwuje. Najgorszy nocleg z całego wyjazdu. Rechoczące żaby były mniej upierdliwe niż „Genovefa”.

Wieczorem zwiedzamy miasto – rano kupujemy kartki pocztowe i znaczki. Mamy też spięcie z właścicielką odnośnie płacenia za pranie ubrań, ale finalnie udaje się załagodzić sytuacje…wyjeżdżamy! Kierujemy się w stronę Corovode. Przed nami bardziej wymagający odcinek. Po kilku kilometrach kamienistej drogi muszę się zatrzymać- w tylnym kole nie ma powietrza – w oponie siedzi kilkucentymetrowy gwóźdź. Zdejmujemy sakwy, ściągamy koło i wyjmujemy dętkę – zakładamy nową, a na starą kleimy łatkę. Przy zakładaniu opony ześlizguje mi się łyżka i dziurawię nową dętkę. Jestem wkurzony, ale wyciągam dętkę jeszcze raz i podmieniam na tą klejona. Składamy wszystko i przemieszczamy się dalej. Otaczająca panorama wynagradza nam techniczne trudy podróży.

Po przejechaniu 40 kilometrów górskiej drogi dojeżdżamy do asfaltu. Zatrzymujemy się w Beracie na drobne zakupy i mkniemy dalej.  Słońce jest coraz niżej, więc zaczynamy szukać miejsca do noclegu, ale akurat nie ma nic co by mi odpowiadało, a jestem akurat wybredny w tej kwestii. Wjeżdżamy  przez pomyłkę w polną drogę  z wyrżniętymi półmetrowymi koleinami – nie da się nawrócić- trzeba jechać dalej. Jest już późno, zmęczenie po całym dniu daje się we znaki – postanawiamy spać na skoszonej trawie w polu, kilkadziesiąt metrów od drogi.

O 23.00 rolnicy zaczynają prasować słomę niedaleko nas- pracują do drugiej w nocy- mimo to i tak śpi nam się dobrze. Wcześnie rano zwijamy namiot i ruszamy w kierunku Macedonii i jeziora Ochrydzkiego. Przekraczamy granicę z Macedonią, zatrzymujemy się w południe nad nieskazitelnie czystą wodą. Po południu jedziemy do Ochrydu, a później wracamy kilka kilometrów by rozbić namiot nad jeziorem. Znajdujemy przyzwoite miejsce i postanawiamy zostać. Chwile później pojawiają się dwaj motocykliści z Polski na Transalpach- 600 i 650- rozmawiamy zbijamy piątki, po czym się rozstajemy.  Podchodzi do nas pewien Macedończyk, którego łodzie stoją kilka metrów od naszego namiotu. Dosyć długo rozmawiamy, okazuje się że plac jest jego własnością, więc pytamy o zgodę na nocleg – w odpowiedzi słyszymy, że mamy demokrację i każdy może spać, gdzie mu się podoba;). W wolnej chwili zmieniam miejsce mocowania kamery do kasku- oderwanie taśmy to nie lada wyzwanie. Trzeba mocno podważyć śrubokrętem, żeby cokolwiek ruszyło. W końcu udaje się przymocować uchwyt centralnie na środku, dzięki czemu nic nie wchodzi nam w kadr.

Sh-31 okazuje się drogą wymagającą dla obładowanego motocykla z pasażerem, do tego dochodzi upał i zaczyna nam brakować paliwa – tzn. przekręciłem kranik na rezerwę, ale końca kamieni nie widać. Oszczędzamy zjeżdżając na zgaszonym silniku- zresztą zjazdy w dół bezpieczniej robić bez gazu. Po drodze zatrzymują nas dzieciaki wciskające nam kilka mirabelek…wołają za to euro albo bonbons…. Niby spoko, ale zaczyna być to naprawdę męczące. Jedziemy dalej. Nagle atakuje nas pasterski pies – ostro przyspieszam, ale droga jest kamienista i nie da się szybko jechać. Pies biegnie i skacze do naszych nóg – wciskam sprzęgło i odkręcam gaz do odcięcia…Dopiero wtedy rezygnuje. Uff… był dreszczyk emocji. 

Ale to nie koniec przygód – udaje nam się w końcu dotrzeć do asfaltu. Uradowani z pokonanej trasy dojeżdżamy do stacji benzynowej, niestety – benzyny brak. Jedziemy do kolejnej – znów to samo, mają tylko ropę. W naszym zbiorniku już same opary – kierujemy się kilka kilometrów do Kukes, w końcu trafiamy na stację z paliwem. Tankujemy 17,6 litra…. ( nasz zbiornik ma 18 litrów pojemności…). W Kukes robimy zakupy (arbuz obowiązkowo), za miastem robimy przerwę. Pięćset metrów dalej znajdujemy miejsce na nocleg ze satysfakcjonującym nas widokiem.

Budzimy się wcześnie rano, niebo jest lekko zachmurzone – serwujemy sobie kiełbasę z ogniska na śniadanie;-) Obrany kierunek to Fierze. Droga jest kręta i przejazd zajmuje nam sporo czasu. W Fierze znajdujemy przystań i dowiadujemy się, że prom wypływa o 6 rano, a  przeprawa kosztuje 3500leków/35 euro- za motocykl i dwie osoby. Zawracamy w kierunku Doliny Valbon. Napawamy się widokiem pięknych gór i strumieni. Droga głównie szutrowa, ale w dużej części przygotowana pod asfalt. Podziwiamy, fotografujemy i wracamy w okolice Fiery,  gdzie upatrzyliśmy sobie wcześniej nocleg nad rzeką.

Pobudka o  5tej rano nie należy do najprzyjemniejszych, ale w podróży wygląda to zupełnie inaczej- bez trudu  zwijamy namiot i ruszamy na przystań. Załoga promu praktycznie sama wprowadza motocykl na pokład – robią to bardzo sprawnie. O godzinie 6 wypływamy… Rejs trwa niecałe trzy godziny – początkowo jest pochmurno, kropi deszcz, po czym pojawia się słońce. Po trasie prom wielokrotnie dobija do brzegu i zabiera, bądź wysadza pasażerów.

Dopływamy do Koman – wyładunek motocykla idzie tak samo sprawnie jak załadunek. Przewodnik wycieczki,  która płynęła razem z nami przynosi nam sakwy – zostawiliśmy je na promie- w tej całej ekscytacji zapomnieli byśmy o bagażach! Ruszamy dalej do Szkodry, a następnie udajemy się w kierunku Theth. Zaczyna padać, więc zjeżdżamy w boczną drogę i chowamy się pod tropikiem namiotu. Leje coraz bardziej w związku z czym rozstawiamy namiot i zostajemy na noc.

Rano – pogoda nie wygląda ciekawie…  zakładamy więc kombinezony, kierując się do Theth- najpierw we mgle, następnie w mżawce , aż wreszcie mocnym deszczu. Droga jest wąska, z ostrymi kamieniami i przepaścią. Do wioski dojeżdżamy przemoczeni, nasze kombinezony poległy. Szukamy więc noclegu, a tak naprawdę zatrzymujemy się w pierwszym lepszym. Do końca dnia suszymy ubrania. Niestety następny dzień również zapowiada się deszczowo. Wycofujemy się z Theth tą samą drogą. Spotykamy dwójkę motocyklistów z Polski – chwilę rozmawiamy…

Gdy  tylko opuszczamy Theth zaczyna się wypogadzać. W tym momencie mamy już za sobą wszystko co planowaliśmy zobaczyć w Albanii – zostało nam jeszcze sporo czasu. Decydujemy  się na powrót do Szkodry i drogą sh 30 jedziemy w kierunku Kukes, by fotografować albańskie myjnie… Rozbijamy obóz nad rzeką, robimy pranie, a wieczorem siedzimy przy ognisku. Bardzo szybko to wszystko nam minęło.

Następnego dnia dojeżdżamy autostradą do Kukes ( widzieliśmy tam wcześniej sporo myjni). Robimy trochę zdjęć i ruszamy drogą sh-5 w kierunku Szkodry. Nocujemy gdzieś po drodze, w nocy daje nam popalić niezła burza z piorunami.

Kolejnego dnia opuszczamy Albanię i kierujemy się w kierunku Kotoru – tam łapie nas dwa razy ulewa. Kiedy już się wypogodziło jedziemy brzegiem zatoki. Zatrzymujemy się, by zrobić zdjęcie-stoimy nad brzegiem morza- aż tu nagle nie wiadomo skąd słychać głośnie psssssssss, które już dobrze znam. Znów mamy kapcia w tylnym kole. Od razu wygląda to na urwany wentyl. Jestem strasznie wkurzony, bo nie mogę tego pojąć jak to się stało. Wyciągam dętkę- faktycznie jest rozerwana przy samym wentylu. Nie pozostaje nic innego jak założyć starą połataną. Pompujemy koło. Powietrze ucieka- zdejmuje jeszcze raz- okazuje się że łatki się odklejają. Puszczają mi nerwy, ciskam kluczami- chce wrzucić to wszystko do morza. Aga w tym czasie przygotowuje obiad. W końcu udaje się jakoś na chwilę to załatać. Ruszamy dalej w poszukiwaniu sklepu motoryzacyjnego. Niestety dętki nigdzie nie mają, a powietrze znów zaczyna schodzić.  Zatrzymujemy się nad brzegiem morza, rozstawiamy namiot. Następnego dnia pompujemy koło i dojeżdżamy do wulkanizatora.

Już z naprawioną dętką wyjeżdżamy z Czarnogóry, przejeżdżamy przez Chorwację do Bośni. Robimy sobie spacer po Mostarze,  później jedziemy przez Sarajewo w kierunku granicy. Przed wieczorem łapie nas burza, nie mając wyjścia zatrzymujemy się na poboczu, rozbijamy namiot i nocujemy. Dalej jedziemy  autostradami przez Serbię i Węgry- zahaczamy o znany nocleg w Nyekladhazie. Następnego dnia odkleja się łatka wulkanizowana w zakładzie. Kleimy jeszcze dwa razy-udaje nam się dojechać do Zemplińskiej Siravy, gdzie nocujemy. Rano opuszczamy Słowację. Mimo niewielkiej odległości do domu-jedziemy cały czas jak na szpilkach-w obawie o tylną dętkę, jednak finalnie udaje nam się dojechać bez problemów. Podróż trwająca trzy tygodnie dobiega końca.

Autor relacji: Maks Chołuj

Zapraszamy również na stronę: http://makscholuj.blogspot.com/

    0
    Twój Koszyk
    Twój koszyk jest pustyWróć do Sklepu
      Kupony rabatowe