Kupić bilet w jedna stronę! Co za wspaniale uczucie! Od dawna o tym marzyłam, tylko ciągle brakowało odwagi…
Ale oto byłam sama, i z biletem w jedną stronę. Przepraszam, nie sama! W podroż wybrałam się ze Scottem Sandoa! Spełniłam dwa marzenia ‒ wróciłam na Islandię i wyruszyłam
w pojedynkę, na rowerze.
Najpierw był bilet. Plan, żeby pojechać z rowerem i by zacząć już w Polsce, powstawał z dnia na dzień. Wiedziałam gdzie, jak i kiedy jadę. Pozostało jeszcze tylko „dosprzętowić się”
i w drogę!
Przede wszystkim bagażnik i przednie sakwy. Od kilku lat dzielnie towarzyszą mi sakwy firmy Crosso. Nie było wątpliwości, czego potrzebuję. Niewiele myśląc, napisałam mail bezpośrednio do producenta. Chciałam wynegocjować drobny rabat, a dostałam… sakwy!
W prezencie! Nawet o tym nie śniłam ‒ przecież nie wybieram się w daleką egzotyczną podróż! Wspaniały początek przygody!
Z Polski wyruszyłam 15 maja 2016 r. Cały dzień nurtowało mnie pytanie: czy jestem bardziej odważna, czy bardziej lekkomyślna? Na pociąg do Gdańska odprowadzały mnie siostry. Byłam już w pociągu, one na peronie. Za chwilę odjazd. Dzieliłam się z nimi moimi wątpliwościami. Alicja, starsza siostra, odpowiedziała: ‒ Lekkomyślna? Nieee! Pier……..! Natalia, młodsza, chyba wyczuwała, co chciałabym usłyszeć i powiedziała: ‒ Jesteś bardzo odważna!
Pociąg ruszył, nie było odwrotu!
Pierwszy etap wyprawy to dostać się na prom, który odpływał z Hirtshals w Danii. Czyli czekała mnie przeprawa przez Polskę, Niemcy i Danię. Moja trasa była następująca: Gdańsk ‒ Kartuzy (pociąg); Słupsk – Koszalin – (pociąg); Kołobrzeg – Międzyzdroje – Świnoujście ‒ Greifswald ‒ Stralsund (pociąg); Zingst – Rostok – Gedser (prom); Skælskør – Kalundborg (prom); Samsø i Pillemark – 2 dni ‒ Hov (prom); Bierrungbro ‒ Suldrup – Hirtshals (prom). Choć właściwie może powinnam ująć to w inny sposób… Natalia i Alicja, Iwona i Darek, Łukasz, Tadeusz, Asia z dzieciakami, Maciek i Ewa z Marianną i Jankiem, Marc, Michael, Nanna, polsko-brytyjskie małżeństwo z Samso, Kasia, Karen i Janies… Dziękuję! Bez spotkań z Wami to nie byłoby to samo i nie byłoby tak dobrze!
Maj był cudownym okresem na rozpoczęcie podróży. Pogoda coraz lepsza, nie za ciepło, ale też już nie zimno. Nie licząc pierwszego dnia – cały dzień w deszczu, raz na jakiś czas grad (grad!), zimno i mokro… Jadąc i trochę cierpiąc, powtarzałam sobie, że muszę się przyzwyczajać, bo na Wyspach Owczych i na Islandii będzie tylko gorzej. Ale nie było! Tym pierwszym, naprawdę złym dniem kupiłam sobie świetną pogodę na kolejne miesiące! Jeśli tylko mogłam, wybierałam najmniejsze drogi lub wręcz ścieżki rowerowe. W Niemczech
i Danii ścieżki często poprowadzone są wzdłuż głównych dróg – ma to swoje dobre strony – bezpieczne i łatwe przemieszczanie się, ale i złe – zdarza się, że jest głośno i nieznośnie śmierdzi spalinami. A w Polsce… Wciąż jestem pod ogromnym wrażeniem szklaku R10! Bardzo polecam tę trasę na weekendowe wypady!
Od Polski po Danię towarzyszyły mi kwitnące pola rzepakowe, bzy, kasztany i drzewa owocowe. Maj ‒ jego kolory i zapachy były naprawdę wspaniałe, sama przyjemność jeździć na rowerze w takich warunkach! Czym można się było jeszcze napawać? Smakami!
W Polsce, Niemczech i Danii ‒ wszędzie byłam częstowana chlebem z domowego wypieku. Proste, podstawowe jedzenie znane chyba we wszystkich szerokościach geograficznych. Każdy był inny i każdy pyszny. W podróży chleb to jest to! A jeszcze jak się dostaje go na drogę od kogoś, kto go własnoręcznie zrobił – najlepiej!
12 dni, 1130 km, 4 pociągi, 5 promów. Niemalże w ostatniej chwili dojechałam na ten najważniejszy prom na Wyspy Owcze. Pierwszy etap podróży zakończony! Dałam radę, jestem odważna i bardzo szczęśliwa!
Początkowo planowałam, by na tym archipelagu wysp wulkanicznych zatrzymać się tylko na kilka godzin i od razu kontynuować rejs na Islandię. Na szczęście koleżanka pożyczyła mi książkę napisaną przez jej kolegę – „81:1. Opowieści z Wysp Owczych”. Nie skończyłam jej czytać, a już miałam przebukowany bilet! I czekała mnie tygodniowa przygoda na Owcach (tak skrótowo autorzy książki określają Wyspy Owcze)! Była to kombinacja podróżowania rowerem, autostopem, autobusem, promem, a nawet helikopterem! Od zejścia z promu krajobraz zmieniał się nie do poznania – koniec z odurzającymi zmysły zapachami i feerią barw. Teraz tylko zieleń trawy i błękit oceanu! Na wyspach nie ma pszczół, nie znajdzie się więc pachnących upraw i drzew…
Na Wyspach Owczych przez większą część roku pada. Średnia ilość deszczowych dni – 280… Wierzcie lub nie, ale trafiłam na tydzień bez deszczu. Farerzy, których spotykałam, dziwili się chyba jeszcze bardziej niż ja. Byli zaskoczeni nie tylko tym, że trafiłam na taką dobrą pogodę, ale przede wszystkim, że podróżuję rowerem. O ile na Islandię zmierza mnóstwo rowerzystów, to na Owcach zatrzymują się nieliczni! Nie jestem do końca pewna, ale prawdopodobnie przez połowę mojego pobytu na wyspach byłam jedyną osobą przemierzającą ten obszar na dwóch kółkach. Spotkałam tylko jednego sakwiarza, Norwega. Porozmawialiśmy chwilę i nim każde z nas pojechało w swoją stronę, doszliśmy do wniosku, że nasze rowery są dla nas jak chłopak i dziewczyna.
Nie zawsze było łatwo przemieszczać się po wyspach na rowerze. Ze stolicy, Tórshavn, wiedzie właściwie tylko jedna droga. Kręta, wąska, z pięknymi widokami. Niestety momentami bardzo ruchliwa, nie mogłam uwierzyć, ile ciężarówek i samochodów jest na drodze w kraju zamieszkałym przez 42 000 osób! Dodatkowe przeszkody to tunele. Przez te poprowadzone pod górami miałam odwagę przeprawić się rowerem. Przez ten, który prowadzi na wyspę Vagar, pod oceanem, jakoś nie miałam śmiałości. Pierwszy przejeżdżający samochód zatrzymał się na moją prośbę i przewiózł mnie i rower na drugą stronę. Kierowca był bardzo zdziwiony, że nie chcę z nim jechać dalej (zmierzaliśmy przecież do tego samego miejsca). Tuż za tunelem pięknie podziękowałam i kontynuowałam podróż na rowerze. Nie wiedziałam, co mnie czeka ‒ baaardzo stromy i długi podjazd w jedną stronę, a w drugą rekord prędkości ‒ 62 km z hamowaniem, jak na moje możliwości to naprawdę wyczyn! Z innych przeszkód – brak dróg, jak na przykład na urokliwej wyspie Mykines, zamieszkałej przez zaledwie 13osób.
Moja Farerska trasa była następująca: Tórshavn –Saksun – Saltangara – Runavik – Gjov – Saltangara – Sandavagur – Midvagur – Sorvagur – Mykines – Gasadalur – Klakvik – Tvoroyri – Vagur – Tórshavn… I trudno wymienić wszystkich, ale… Sabina, Tomek i Michał, Jana, dzielne dziewczyny – dzielna, dziewczęca załoga Skugvura, Annika i Eydun, Uanni, Pall Sumberg. A także Marcin, którego poznałam jeszcze w Warszawie – dziękuję za zapoznanie mnie z najpiękniejszymi wyspami świata!
Bardziej niż zachwycający krajobraz Wysp Owczych uwiedli mnie ich mieszkańcy – pogodni, otwarci, pomocni. Kilka razy zostałam zaproszona do Farerskich domów, czasem tylko na kawę, a czasem dostawałam dach nad głową! Dla takich momentów się podróżuje! Z 18 wysp dotarłam tylko na 6, na pewno jeszcze wrócę na Owce!
Docieranie na prom w niemal ostatniej chwili dobrze mi wychodzi… Ostatnią Farerską noc spędziłam na wyspie Suduroy oddalonej 2 godziny promem od Tórshavn. No i pomyliłam godziny… Do odpłynięcia zostało 30 minut, nie najgorzej, tak czy inaczej na prom wjechałam ostatnia! Już tylko 30 godzin na oceanie i jestem na Islandii!
Czysta radość być znowu na Islandii! Na promie oprócz mnie mnóstwo innych rowerzystów. Istny festiwal sakwiarzy! Dla niektórych, na przykład dla młodego chłopaka z Austrii była to pierwsza przygoda na rowerze i pierwsze spotkanie z Islandią, dla około 60-letniej kobiety ze Szwajcarii to już ósma wyprawa na rowerze na wyspę. Ja odwiedziłam Islandię zaledwie drugi raz. W 2013 r. przejechałam na rowerze Fiordy Zachodnie, w tym roku plan był ambitniejszy (lub bardziej szalony?) ‒ islandzki interior! Na przygodę jeszcze jednak musiałam trochę poczekać. Z Seyðisfjörður, gdzie dopływa prom, ruszyłam na rowerze do Laugarfell ‒ hotelu, w którym w niedalekiej przyszłości miałam pracować. Przez pierwsze 30 km towarzyszył mi Philipp, rowerzysta z Niemiec zapoznany na promie. Miła odmiana jechać z kimś! Do Hotelu dojechałam już sama, o 1 w nocy (a wciąż jasno!). Zmarznięta i zmęczona wskoczyłam do gorącego źródła – najlepszy relaks! W hotelu zostawiłam rower (była to ciężka i niełatwa decyzja) i pojechałam do Reykjaviku odbyć kilkutygodniowy staż w kinie Bio Paradis.
Do Laugarfell wróciłam w lipcu i zaledwie po tygodniu pracy wyruszyłam w nieznane! Pali, właściciel hotelu, straszył mnie warunkami w interiorze – drogi złe, nie ma wody, pogoda się zmienia bardzo szybko. Nie zniechęcałam się, miałam namiot, butelki na wodę, przeciwdeszczowe ubranie, zapasową dętkę, łatki, narzędzia… Ale jakaś obawa była, nie dawałam jednak nic po sobie poznać. Palii zaproponował, że mnie podrzuci kawałek. Na początku nie byłam pewna, w końcu to trochę oszustwo! Przyjęłam w końcu propozycję i jak się później okazało to ok. 60 km, zaoszczędziło mi dobre 2 dni jazdy! Z samochodu wyskoczyłam po środku niczego ‒ islandzki interior, najrozleglejsza pustynia w Europie, droga do Askji. Po raz kolejny w trakcie mojej podróży krajobraz zmieniał się totalnie. Pali odjechał, zostałam sama i pierwszy raz pomyślałam: „Co ja tu robię sama i na rowerze?”. Ale nie było tak źle! Pogoda wspaniała, słońce i w miarę ciepło. W lipcu na Islandii wciąż są białe noce, słońce nie zajdzie, więc w drogę! Nie przejechałam 2 km i spotkałam pierwszą osobę na tym pustkowiu. Islandczyka podróżującego przez interior na quadzie. Następnego dnia planował dotrzeć do Laugfarfell, poprosiłam go zatem o przekazanie pozdrowień ode mnie dla moich kolegów z hotelu. I tak się zaczęła ta zabawa, w przesyłanie serdeczności, która sprawiała mi wiele radości, była pretekstem do rozmów z nieznajomymi, a mój szef śmiał się, że za rok chyba mnie wyśle na całe lato do interioru, żebym robiła dobrą promocję miejsca.
Mój ambitny plan wyglądał następująco: Askja, Holuhraun, Kverkfjöll, Hvannalindir, Laugarvallardalur. Wszystko na rowerze plus chodzenie po górach… Szybko się okazało, że bardzo się przeliczyłam w kalkulowaniu kilometrów. Wszystko jednak pięknie się udało! Właściwie lepiej jak bym to sobie mogłam wyobrazić! Nie wszędzie dotarłam na rowerze, ale zobaczyłam wszystkie miejsca, które planowałam odwiedzić, a nawet więcej!
Wspaniali ludzie poznani po drodze, kapitalna pogoda, ja, rower i Park Narodowy Vatnajökull. Idealnie! Pogoda była tak dobra, że pierwszej nocy nawet nie rozbijałam namiotu ‒ spałam w śpiworze pod gołym niebem! Sama jak palec, bo tego dnia nie udało mi się dojechać do Dreki, pola namiotowego pod Askją. I trochę z lenistwa i zmęczenia, a trochę z myślą o jak najmniejszym zniszczeniu terenu, postanowiłam nie rozpakowywać się w pełni. Podczas tygodnia spędzonego w interiorze oczywiście padało! Deszcz złapał mnie w Kverkfjöll, pod lodowcem, padało całą noc oraz ranek. Ale jak się okazało następnego dnia, deszcz był zbawienny! Piaskowe, wulkaniczne drogi po deszczu były utwardzone i możliwe do przejechania. Wcześniej zdarzało się, że rower musiałam prowadzić przez te czarne piachy. Z Kverkfjöll do Hvannalindir zostałam również podwieziona (ok. 17 km) przez Leifura, islandzkiego kierowcę, z którym podróżowała dwójka niemieckich turystów. Margret i Kristjana (oraz ich wnuki) poznałam wcześniej w Askji. Zabrali mnie na stopa i właściwie trochę zaadoptowali, do Holuhraun – pola świeżej lawy. Droga, która tam wiedzie, jest bardzo piaszczysta, na rowerze jechałabym pewnie , 3 dni… Ale najświeższą lawę na świecie po prostu musiałam zobaczyć! Spędziłam cudowny dzień z islandzkimi dziadkami i wnukami, po powrocie na kemping miałam w planie ruszyć dalej – w końcu poruszałam się tak wolno, a do hotelu musiałam wrócić na czas. Słońce nie zachodziło, pomimo późnej godziny mogłam bezpiecznie ruszać dalej. I po raz kolejny ktoś postanowił mnie „uratować”… Kristjan uwielbia swój samochód z napędem na 4 koła, uwielbia też islandzki interior. Zaproponował, że podrzuci mnie kawałek (25 km) w stronę Kverkfjöll. Jak mogłam się nie zgodzić! Doskonale wiedziałam, że 25 km to dla mnie prawie cały dzień! Na kolejne pole namiotowe dotarłam o 2 w nocy, znowu zmęczona, ale wciąż szczęśliwa. Kolejna i ostatnia podwózka była bardzo krótka, tylko przez rzekę, za to ze strażniczką Parku Narodowego Vatnajökull – rzeka nie była trudna do pokonania i właściwie pakowanie roweru do samochodu trwało dłużej, niż by trwała przeprawa… Ale po prostu nie mogłam odmówić!
Moja rowerowa, autostopowa i piesza wyprawa po islandzkim interiorze była ciężka… Poruszałam się z prędkością 5‒7 km na godzinę, dziennie robiłam ok. 30 km… Szutrowe drogi były nieprzyjazne – albo mocno piaskowe, albo kamieniste. Ale dla poznanych ludzi i krajobrazów ‒ lodowiec, pola lawy, niekończąca się pustynia pyłu wulkanicznego, oazy zieleni na tejże pustyni, przeprawy przez rzeki, kąpiel w rzekach (zimnych!) ‒ było warto. Do hotelu wróciłam wymęczona, ale tryskająca energią! Palli, Francesca, Jona, Harnes i reszta obsługi kempingu w Dreki, Margret i Kristjan, mała Valgerdur i Eldjarn, pracownicy z kempingu Kverkfjöll, Leifura, Valgeldur, Francesca i Palli. Dziękuję!
Ostatni nocleg przed powrotem wypadł w miejscu, które nazywa się Laugarvetlardalur. Laugarvetlardalur to nic innego jak… warmshowers, ciepły wodospad! Spędziłam cały wieczór w tym gorącym żródle! Zastanawiam się, czy twórcy portalu warmshowers.org znają to miejsce?! ;)
Po powrocie moja euforia zmieszała się trochę ze smutkiem, że przygoda jednak się skończyła i trzeba wrócić do pracy… W hotelu często zatrzymywali się rowerzyści z całego świata zmierzający w kierunku Askji, świetnie było ich poznawać i udzielać rad w sprawie trasy! Trochę im zazdrościłam, że wszystko jest jeszcze przed nimi… Ja na rower wybrałam się jeszcze w sierpniu. Był to jednak bardzo krótki, dwudniowy wypad pod górę Snæfell oddaloną o ok. 25 km od Laugarfell. Tylko 2 dni i ok. 50 km w dwie strony, ale atrakcje w postaci przekraczania rzek i szutrowe drogi były! I jakie krajobrazy, jakie kolory!
Od Polski po Islandię spotykałam się z tym, że ludzie dziwili się, że podróżuję sama i na rowerze. Niektórzy się o mnie martwili, inni, co było trochę krępujące… podziwiali i kibicowali. Najczęściej byłam pytana, o to, czy nie jest mi smutno, że jadę bez towarzystwa… Właściwie nigdy nie poczułam się samotna! Podróżowanie samemu i na rowerze jest super! Na pewno jeszcze nie raz tego spróbuję!
Do Polski wróciłam w połowie września. Tym razem zajęło mi to zaledwie kilkanaście godzin, 2 samoloty, 1 taksówka i 1 pociąg.
Już się nie mogę doczekać, kiedy wrócę na Islandię, oczywiście z rowerem!
Moje ukochane sakwy Crosso towarzyszyły mi od pierwszej rowerowej wyprawy, bardzo skromnej ‒ z Warszawy nad polskie morze, do miejscowości Piaski. Są już nieźle zniszczone, ale nadal dzielnie mi służą! Nowe, wciąż błyszczące, które dostałam w prezencie, zostawiłam koleżance na Islandii – niech i jej towarzyszą w wyprawach! Na lotnisku Keflaviku spotkałam dwóch podróżników z rowerami i sakwami Crosso ‒ nieźle się oszukałam i zdziwiłam, gdy się okazało, że nie są z Polski! Crosso nie jest już znakiem szczególnym tylko sakwiarzy z Polski, fajnie!
Chętnie udzielę rad dotyczących podróżowania po Islandii na rowerze i nie tylko! Śmiało można do mnie pisać – olga.jot@gmail.com.