Między fantazją a głupotą w podróży jest cienka linia i bywa, że przekraczamy ją bezwiednie
Czasem podróż nas zaskakuje i zagrożenie wychodzi z zupełnie innej strony niż się tego początkowo spodziewaliśmy. Chcieliśmy „zrobić Laos” z fantazją, mieliśmy świadomość zagrożeń, jakie mogą na nas czyhać, ale te przyszły ze strony, której się zupełnie nie spodziewaliśmy. Rowerowo niestety nie mamy jeszcze dużo doświadczenia i to wyszło jak na dłoni. Zachłysnęliśmy się wolnością, jaką dają rowery – zapomnieliśmy o ograniczeniach, które idą w parze.
Plan był taki – jedziemy na tyle daleko, na ile czujemy, że jedzie się dobrze i dajemy radę. Szybko zorientowaliśmy się, że słupy elektryczne, z którymi płynęliśmy przez Mekong są przeznaczone na kontynuację drogi, która na mapie się urywała kilka kilometrów za stykiem trzech granic – tajskiej, birmańskiej i laotańskiej. Trochę się tym rozczarowaliśmy, bo myśleliśmy, że będzie bardziej dziko, a tu żółte maszyny dewastowały dżunglę, którą my chcieliśmy odkrywać. Cóż za zawód…
Te ruchy budowlane trochę nas uśpiły. Ujechaliśmy pierwszego dnia około 40 kilometrów, więc nieźle. Stwierdziliśmy, że jeszcze trzy dni i leciutko będziemy po drugiej stronie. Stwierdziliśmy też, że naszej dżungli już nie ma. Chińczycy, którzy władają Specjalną Strefą Ekonomiczną w Złotym Trójkącie po laotańskiej stronie rozprzestrzeniają się bardzo szybko, w górę Mekongu właśnie.
Na pierwszy nocleg dojechaliśmy do wioski wtulonej w dolinkę, którą płynie dopływ Mekongu. Przyjrzeliśmy się jej wcześniej z góry, zbadaliśmy, czy tubylcy są pozytywnie nastawieni i po trzech godzinach zabaw z gromadką około dwudziestu dzieciaków zapadliśmy w niedźwiedzie sny. Spało nam się dużo lepiej niż noc wcześniej w miasteczku nadgranicznym. Cóż, ciężko spać dobrze, gdy w środku nocy budzisz się nagle i zdajesz sobie sprawę, że kilkaset metrów dalej jest regularna strzelanina, potem słyszysz ryk pędzących motorów i nagle głuchą ciszę. Tak było noc wcześniej i co by tu dużo mówić – mieliśmy pietra.
Rano pytająco patrzyłem na Alicję, ona na mnie, ale nikt z nas nie wypowiedział nic na głos. Pojechaliśmy przed siebie – oboje byliśmy ciekawi tego mitycznego narkotykowego szlaku. Jadąc rowerami staraliśmy się za każdym razem, gdy widzieliśmy tubylców, wyjść im na przeciw i ich rozluźnić: to zamachać radośnie, to wykrzyknąć Sabaidii. Początkowo nieufne spojrzenia, chyba nieprzyzwyczajone do białych stworów na rowerach, bardzo szybko uśmiechały się całą gębą, a my po raz kolejny oddychaliśmy spokojniej utwierdzając się w przekonaniu, że nic nam nie grozi i to tylko nasz wyobraźnia pracuje na wzmożonych obrotach.
Bambusowa kładka mocno ułatwia sprawę
Drugiego dnia poszerzana, chińska droga skończyła się i zaczęło się coś, co nazwałbym w Polsce drogą dla traktorów. Rowerem świetnie się tam jechało, bo jedna lub druga koleina zawsze była znośna. Po 2-3 godzinach takiej jazdy, zaczęły się najpierw lekkie, później coraz bardziej strome, zjazdy w dół przecinanych dolin. Każda dolina równała się z kolejnym strumykiem, potem małą rzeczką, aż w końcu zaczęły się większe przeprawy przez coraz wyższą wodę.
Bawiło nas to pierwsze kilka razy, aż w końcu zaczęliśmy czuć zmęczenie. Godziny jazdy w terenie liczą się trochę inaczej niż jazda rowerem po asfalcie (to kolejne nasze odkrycie). Jechaliśmy coraz wolniej i stawaliśmy się coraz słabsi. Z tego dziwnego stanu wybudzały nas tylko co jakiś czas piękne widoki na majestatycznie wijący się Mekong. Przystanki robiliśmy coraz częstsze i coraz dłuższe, stawaliśmy się coraz bardziej głodni i słabi.
U wrót laotańskiej dżungli
Trzeba jeść, tylko co? Ani tego dnia, ani wcześniejszego nie było niczego poza ryżem i suchymi korzeniami. Dopychaliśmy się więc Snickersami (jeszcze z Tajlandii), a trzeciego dnia na śniadanie mieliśmy rarytas w postaci ryżu z Nutellą. Ale ile można na ryżu jechać? Gdyby jeszcze jakieś jajka były, albo choć trochę mięsa – zapomnij. Co prawda w mijanych wioskach biegały kurczaki, ale nikt nam tych nie chciał ubić. Zaczęliśmy się więc zastanawiać, czy jechać dalej, czy zawrócić. Dystans wychodził nam taki sam w obie strony, a wiedzieliśmy, że gdzieś niedaleko powinna być większa wioska. Tą nadzieją żyliśmy.
Nutella z ryżem na śniadanie, niezapomniane śniadanie
Nie mieliśmy pojęcia o terenie i trzeci dzień uraczył nas najpiękniejszą scenerią, jaką było nam jechać rowerami. „Trakt ciągnikowy” zamienił się w jednoślad, który odbił od rzeki w sam środek dżungli. Aż żal było jechać, bo dźwięki, jakie ta wydawała były całkowicie hipnotyzujące. Droga zrobiła się prawie całkowicie ciemna, wokół wysokie drzewa odcinały skutecznie drogę promieniom słońca i dźwięki. Filharmonia wiedeńska podczas Noworocznego Koncertu, to pestka przy koncercie, jaki urządziła nam tam natura.
Zaczęliśmy też pić coraz więcej i więcej – no tak, wilgotność powietrza mocno się podniosła, ale na to byliśmy przygotowani i aż z Chaing Mai taszczyliśmy napoje izotoniczne, które miały być na czarną godzinę. Ta w końcu nadeszła.
Dnia czwartego (gdzie początkowo zakładaliśmy przejechać trasę w trzy dni) zrobiliśmy 7 kilometrów. Słownie – siedem, no może osiem i byliśmy w okolicy połowy całej trasy. Dżungla zamieniła się w półpustynię. Co jakiś czas rosły jakieś suche krzaki. Nasz szlak odbił na wschód i przed nami stanęły góry, których nie byliśmy wstanie pokonać na rowerach. Prawie cały dzień pchaliśmy pod górę, czasami we dwójkę jeden rower, żeby potem SCHODZIĆ na dół, bo luźne kamienie i stromizna rozpalały nasze tarcze hamulcowe do granic wytrzymałości, a obciążone rowery nie jest tak łatwo zahamować (kolejne odkrycie). W pewnym momencie mój tylny hamulec odmówił posłuszeństwa i został tylko „przód” do dyspozycji.
Mglisty poranek
Głodni i zmordowani wpadliśmy w lekki dołek psychiczny. Gdy zjechaliśmy już całkiem w dół doliny do przekroczenia była kolejna rzeka, a przed nami kolejny podjazd. Nie, podpych. Alicja miała kryzys, a ja zacząłem udawać, że wszystko jest dobrze. Trochę odpoczęła i uspokoiła się, gdy zobaczyła pozycję na GPSie – w teorii za tą górą, jak duża by ona nie była, powinna być większa droga. Problem był jednak z siłami, bo czwarty dzień z rzędu na ryżu nas mocno nadwyrężył.
Pierwsza chata, która zresztą była jedyną w okolicy, okazała się mieć palenisko. Zapytaliśmy czy jest ryż – był. Wyciągnęliśmy więc nasze żelazne rezerwy krupniku w proszku i zaczęliśmy gotować. Było południe, a to nasze pierwsze poważne jedzenie tego dnia.
Gotując krupnik gdzieś w laotańskich górach
Kobieta z chaty, początkowo bardzo nieśmiała i zachowawcza, zaczęła się uśmiechać dopiero, gdy Alicja zaczęła jej tłumaczyć, czym jest krupnik. Nie ważne, że patrząc na obrazek z paczki, padało z jej ust słowo khao (ryż) ale przynajmniej się rozluźniła. Jej partner zaś był dziwnym charakterem. Zdecydowanie coś przed nami schował w szopie, gdy zobaczył, że kierujemy się do ich chaty, ale nie pytaliśmy, co to było. Śledcze nastroje dawno nam się zatarły. Choć nie, nie do końca, bo tej nocy mieliśmy przyjemność spać u ludzi, którzy z makiem mieli sporo wspólnego. Zresztą, nie bardzo się z tym kryli. Rozłupane makówki w pudełku z suszonymi korzeniami, tępymi ołówkami i innymi przyrządami użytku codziennego, świadczyć mogą tylko o jednym – plantacje były dookoła nas. Schowane gdzieś głębiej w dżungli.
Od czasu do czasu korciło nas rzucić rowery, przykryć je naszą zieloną maskującą folią i ruszyć wąziutką ścieżynką, zauważoną podczas jazdy kątem oka, a odchodzącą od głównego szlaku. Brakło nam odwagi, a może instynkt mówił nam – lepiej nie kusić losu, bo tu dzieje się dużo i dziwnie.
Rozłupana makówka w kuchennym pudełku
Drugiego dnia przeprawialiśmy się przez rzeczkę i ni stąd ni zowąd wyrosło nam dwóch chłopców. Dałbym im 17-18 lat, ale pewnie mieli ze 25, jak to tu w Azji: o 10 lat zawsze się mylimy. Natychmiastowy odruch kazał mi ich zaskoczyć i zacząć zagadywać, a było o co, bo mieli ręcznie robione kusze. Ha, nawet dali nam z nich postrzelać po krótkiej „konwersacji”, ale nogi nam zlodowaciały, gdy już odchodzili. Na plecach pięknie błyszczały im karabiny maszynowe i momentalnie zrozumiałem po co im były kusze. Najpierw strzelasz bezdźwięcznym, a jak to nie wystarczy, to walisz z grubej rury.
Takich spotkań było na całej trasie w sumie trzy. Jedna para to na stówę jacyś strażnicy pogranicza, reszta – do tej pory nie wiemy. Wszyscy przywitali i pożegnali nas uśmiechami. Zawsze też pojawiali się znikąd, jakby wyrastając spod ziemi, a może to tylko moja fantazja, magia Złotego Trójkąta. Ciężko stwierdzić to dziś obiektywnie.
Mam straszną ochotę napisać jeszcze więcej i dłużej, ale to nie miejsce na epopeję. Na pewno ten fragment podróży rowerowej dał nam strasznie w kość. W trakcie miałem wrażenie, że nie warto, bo łzy ze zmęczenia u drugiej połówki ogląda się ze smutkiem i refleksją. Dziś jednak oboje wspominamy to wspaniale. Takie sprawdziany przesuwają nasze osobiste granice. Brak konkretnych informacji o tym terenie plus fakt, że zepsuła nam się kuchenka kempingowa, kazał nam totalnie otworzyć się na ludzi i ich dobrą wolę. Dzielili się tym, co mieli, nie oczekiwali niczego w zamian i chyba tego właśnie szukaliśmy w Laosie. O ludziach na tej trasie napisze Wam jednak Alicja, bo to ona przełamywała pierwsze lody. Ja zwykle tylko obserwowałem i dokumentowałem.
PS: W dniu, gdy dojechaliśmy do asfaltu (cywilizacji) moja dzielna partnerka miała urodziny – była więc świetna okazja ku temu, aby zaleczyć złość wysiłku. Pokojem z widokiem na Mekong…
Uff, zadziałało :)