ROWEREM PRZEZ HIMALAJE
2016
Dzień wylotu. Rano o trzeciej jest rześko w Warszawie. Tym razem na kolejną wyprawę startujemy z Saskiej Kępy od Artura. Niestety, Dom Kultury Wyczółki zakończył swoją działalność, nie tylko nam tego miejsca brakuje. Jednak pozostaną wspomnienia do końca życia związane z tym miejscem. Życie toczy się dalej. Z Arturem docieramy na lotnisko, ładujemy bagaże na wózek i na odprawę. Odwołali nasz lot. A czemu? Nie wiadomo – odpowiada pan. Czyli Lufthansą przez Monachium nie polecimy. Jednak nie zostajemy sami ze sobą. Rezerwują nam połączenie do Delhi przez Moskwę. Trzeba poczekać pięć godzin. To niewiele. Ładujemy się na pokład. Za chwilę będziemy startować, tak nam się wydawało i reszcie pasażerów. Już na pasie startowym pilot informuje że są problemy technicznie. Już raz coś takiego przeżyliśmy. Niestety musimy opuścić pokład, naprawa potrwa dłużej. Dla zabicia czasu oglądamy start samolotów gdy z głośnika słyszymy nasze nazwiska. Mamy się stawić w miejscu naszej wcześniejszej odprawy. Opóźnienie samolotu spowodowało że musimy znowu zmienić trasę. A miało gładko pójść. Trzecia alternatywa to do Delhi przez Istambuł – proponuje pan w obsłudze. Za naszą skomplikowaną sprawę od linii LOT dostajemy voucher – skromnie było. Czy tym razem się uda? Znowu trzeba poczekać kolejne cztery godziny. Czas mknie szybko, spędzamy go w Chopin spot, gdzie wiele osób próbuje swoich sił na fortepianie, z różnym skutkiem. Tym razem się udało. Mamy pół godziny opóźnienia. Przesiadka w Istambule, kolejka aż przeraża nas. Nie potrzebnie, ludzie w ekspresowym tempie są w Boeingu 737 – naprawdę duży samolot. Lecimy, wystartował lekko, silniki wydają przyjemne dźwięki. Po ponad 24 godzinach od startu z W-wy docieramy do Delhi. Senni pracownicy lotniska odprawiają nas szybko. Składamy rowery, jak zawsze wzbudza to zainteresowanie przechodniów. Klamkę hamulca nacisną, przerzutkę zmienią a niech mają. Słońce delikatnie zamglone, ciut wieje. Jest ciepło a nawet gorąco. Delhi – nie byłeś tutaj? Nie da się wyjaśnić jak wygląda poruszanie się po drodze. Musisz uważać na siebie, a przede wszystkim na innych. Ruch odbywa się ciągle i we wszystkich kierunkach, często „pod prąd”. To jest największe zagrożenie. Najlepiej szybko wczuć się w ten klimat. Ruch lewostronny co by było ciekawiej. Po drodze chowamy pudełka po rowerach, pod wiaduktem samochodowym, przydadzą się na powrót. Chwilę pojeździliśmy po Delhi. Często obrazy skrajne na przestrzeni kilku metrów. Exchange Money i można się bawić. Dostępność owoców egzotycznych ogromna i kuchnia całkiem inna. Korzystamy ile się da. Obieramy kierunek pn-zach., główną arterią. Żadnych zasad, uprzejmości. Kawałek wolnego miejsca, jak nie Ty to ktoś inny zajmie. Istne bezprawie. Ale jest w tym coś co pozwala gnać ze wszystkimi. Nie wolno zostawać bo Cię strąbią i rozjadą. Jeżeli nie lubisz chaosu to taka jazda szybko męczy plus trzydzieści parę stopni na plusie powoduje że chciałbyś być już daleko stąd w ciszy, a na pewno w nie takim zgiełku. Był problem ze znalezieniem miejsca pod namioty. Każdy centymetr ziemi wykorzystany jest pod uprawę. Siedzimy w namiotach – czyli udało się – trzydzieści kilka stopni, prowizoryczna sauna. Leżysz na plecach. Organizm przez pory w każdej części ciała wydala pot. Karimata cała mokra. Będzie nam to towarzyszyć przez kilka kolejnych dni. Na dodatek już po pierwszym dniu brud na ciele wałkuje się. Nie wiadomo kiedy będzie okazja się umyć. A tak często słyszymy że ktoś nam zazdrości naszych wypraw, a tu na początku już tyle niedogodności?
Lamę dopadły kłopoty żołądkowe tzw. Delhi Belly. Już poprzedniej nocy robił niedźwiedzia. Dzisiaj niewiele przejechaliśmy, nie pozwalał ból żołądka. Było częste i gęste leżakowanie w cieniu pod drzewem. W czasie jednej z takich akcji przypadkowy kierowca poczęstował mnie typowym indyjskim obiadem. Lama nie tknął z wiadomych powodów. Zadziwiająca jest tutaj duża ilość dziko żyjących pawi, na okrągło się wydzierają. Łażą sobie po polach. Jedziemy po dziurach, wzbudzamy wielkie zainteresowanie. W czasie rozbijania namiotów zjawił się miejscowy. Proponuje nocleg u siebie w domu. Jednak w plenerze najlepiej.
W namiocie nie ma czym oddychać. Mimo tych niedogodności jest ciekawie. Z samego rana na dzień dobry nim wyszliśmy z nich mieliśmy tego dnia pierwszych gości. Mieszkaniec pobliskiej wioski przyjechał z kanką mleka i trzema córkami. Dzień wcześniej umówiliśmy się że będzie koło ósmej a przyjechał o szóstej. Też bym nie mógł się doczekać żeby spotkać kogoś obcego. Mleko było super bo chude a córki no cóż dwie jeszcze uczęszczają do szkoły podstawowej ale ta trzecia jak najbardziej była w kręgu zainteresowania. Nie zaiskrzyło, obeszliśmy się smakiem, chociaż pytała czy chcemy skorzystać z kąpieli. Kto by się po trzech dniach nie mycia mył. Tylko my. Ahhh co za błąd, kobieta proponuje a my nie korzystamy. Jedziemy. Ciepło (w znaczeniu indyjskim) chociaż bardzo rano. Lama czuje się trochę lepiej. Często zajeżdżamy na coś do picia. Jeść w ogóle się nie chce. Przez te trzy dni pobytu nie wiele jedliśmy, głównie owoce. Z dnia na dzień słońce podkręca temperaturę. W południe nie dało się już jechać. Mózg zaczynał się gotować, a na około wszystko jak przez mgłę. Docieramy resztkiem sił do Nijad. Klimatyzacja w lokalu pobudza mózg. Trzeba przeczekać. Lamę zagaduje gość na motocyklu – chodźcie do mnie do domu. Pewnie. Jedziemy. Klima w domu chodzi pełną parą. Problem z językiem to żaden problem. Zimny napój, ciastka i już leżymy na dużym łożu. Chłodniej, znośnie. Gościnność jest tutaj niesamowita, prawdziwa. Po raz pierwszy doświadczamy opadów. Totalna zlewa i silny wiatr, bardzo silny. W namiocie było by to niezbyt ciekawe doświadczenie. Udało się być w mieszkaniu. Niestety właściciel musiał gdzieś pojechać i opuszczamy jego dom bez pożegnania. Bywa. Nie bał się że coś ukradniemy? U nas coś takiego niemożliwe, u nas chrześcijan. Nim wystartowaliśmy dalej z naprzeciwka zaprasza nas kilku młodych chłopaków. Wypijcie z nami czai – please. Ok. Młodzi, dorodni chłopcy tworzą jakąś organizację wojskową, mają jakiś cel i dążą w tym kierunku. Nie do końca zrozumieliśmy o co chodzi. Taka zabawa chyba. Pytali czy żyjemy w wolnym kraju. Żyjemy? Do zobaczenia, walczcie o swoje. Startujemy, zdecydowanie chłodniej, przyjemniej się jedzie. Po drodze często się zatrzymujemy. Osoby które nas mijają samochodami czy motocyklami zawracają i chcą z nami zdjęcie. Ciekawie. Chwilę przerwy i kolejne zdjęcie telefonem. Dużo radości. I oto chodzi. Oni zyskują i my też. Pod koniec dnia. Where are you going? – pada. Wherever – odpalamy. Uśmiech. Od słowa do słowa i zostajemy zaproszeni na coś do picia i jedzenia. Na stole ląduje kurczak i zimny browar. Szybko znaleźliśmy wspólny język. Co najlepsze a może najgorsze dostajemy propozycje pojechania na zamkniętą imprezę. Jak obejść się z tym tematem? Jestem za. Carpe diem. Jednak Lama jeszcze nie wydobrzał i woli odpocząć. Rozmowa toczy się w bardzo przyjemnej atmosferze. Poczęstowano nas jakimś umilaczem nie dozwolonym w tym regionie, czarna żywica z drzewa. A mogliśmy bawić gdzieś z nowo poznanymi, jednak teraz słyszymy całą zgraję ptaków, robaków i cuda natury które żyją w polach ryżowych naokoło nas. Ale bajka. Dziesiątki tych samych pytań i odpowiedzi. Dziś Bardzo często mieliśmy kompanów w czasie jazdy. Zwalniali samochodami motocyklami, chcieli zadać przynajmniej jedno pytanie, bądź zrobić zdjęcie. Tak białasy wzbudzają zainteresowanie.
Lama jeszcze nie wylizał się z problemów żołądkowych. Po kilkunastu kilometrach obowiązkowe leżakowanie. Wokół same pola ryżowe. Niektóre posadzone, część w czasie sadzenia, reszta przygotowywana. W cieniu drzewa wypoczywamy z właścicielem ryżowego eldorado. Obok budynku duży betonowy krąg do którego wtłaczana jest woda spod ziemi, która później zalewa pola. Chwila moment i już pływamy. Rozkosz. Zimniutka, czyściutka a na słońcu ponad 50°C. Można nie wychodzić. Pranie i kompanie w jednym. Z czasem tłum ciekawskich się powiększa. Fama po okolicy poszła że jacyś turyści siedzą nieopodal. Dla zabicia czasu ale i z ciekawości pomagamy w uprawie ryżu. Lama przyłącza się do ekipy sadzącej azjatycki specjał. Kupę radości mają z Niego, sadzący jak i obserwatorzy z brzegu. Kolejno jedziemy na przejażdżkę traktorem. Muzyka na cały regulator – standard. Teren zalany wodą zamieniamy w pływającą maź. Przyjemnie się po tym chodzi. Dla ochłody co jakiś czas wskakujemy do betonowego kręgu. Na okrągło ktoś przyjeżdża i odjeżdża. Zabawa cały dzień jest przednia. Nawet dziewczyny przyjechały. Oczywiście musieliśmy wybrać najlepsze. Mmmmmm. Śpimy na małym wycinku suchej ziemi. Jak okiem sięgnąć pola ryżowe i napływający tubylcy, już nas wypatrzyli.
A kapeć rano się okazało, z przodu. A, babcia z wnuczkiem nas rano odwiedziła, na royalu przyjechali. Staruszka Lamę dotykała po twarzy, rękach jakby pierwszy raz na oczy białych widziała albo raczej Lamę z Miśkiem. Cieszyła się jak dziecko. Dziś słońce pobrało się na maksa. W południe nasza kapitulacja. Nawet miejscowi stwierdzili że żar leje się okropelny. Cały czas remonty na drogach, w ogóle nie zorganizowane, istny cyrk i bałagan. Kurz, wszędzie kurz. Towarzyszy codziennie, trzeba przywyknąć. Rozbijamy się ponownie na plantacji ryżu – na sjestę. Studnia z zimna wodą już czeka. Cztery godziny relaksu. Odwiedziny w sklepie budowlanym. Troszkę bogatszy właściciel. Przystawki do herbaty rozmaite. Proponuje nocleg. Może innym razem. W każdym miasteczku jesteśmy zauważani przez wszystkich w promieniu drogi. Uśmiech, zdziwienie, powaga rysuje się na ich twarzy. A może tam się prześpimy? Gość macha ręką. Tak to mój teren możecie się rozbić. Skończę robotę i przyjdę do was. Tym razem pod bananowcem. Przyszedł. Troszkę dziabnięty. Oprowadza po swoim. Pomagamy Mu sieczki z trzciny cukrowej naciąć, sieczkarnią – ale ręczną. Trochę pary trzeba. Sprawdza nas bo srogo podkłada pod noże. Już nas ciągnie do chałupy. Ciężko mu odmówić bo długo nalega. Ni stąd ni zowąd pojawiają się jego koledzy. Norma. Na lepsze trawienie mają po garnuchu whisky. Rozjechali się. Cisza. Żaby, świerszcze, ptaki i samochody migotają na drodze. A jednak jeszcze ktoś jedzie. Jeden z tych co już był przywiózł dwóch znajomych. Chodźcie do mnie do domu. Dajta spokój. Jeden pokazuje zdjęcia na telefonie. On kilkunastu kolesi, każdy z karabinem i mnóstwo amunicji na stole. Chwali się że jest gangsterem. Jesteśmy z Nim ustawieni na szóstą rano. Ciekawe co się wydarzy? Każdego można spotkać jak nie śpi się w hotelach tylko gdzie popadnie. To jest najwspanialsze w takich wyprawach, każda chwila może cię zaskoczyć.
Punkt szósta, jest. Mieszka nie daleko. Jedziemy. Pokazuje dom, otoczony wysokim murem. Duże wybetonowane podwórko. W rogu na gnoju stoją dwie krowy, na podwórku. Mama wita nas serdecznie, proponuje jedzenie. Pokój, nieduży. Łóżko, klima, płaski telewizor. Od razu włącza. Czai, ciastka, chipsy. Na podwórku spotykamy ojca, wyszedł z warsztatu – młynarz. Jedziemy obejrzeć włości. Zastanawiało nas od początku pobytu tu jak Oni na tak małych skuterach jeżdżą we trzy a nawet cztery osoby (choć pięć niejednokrotnie też widzieliśmy). Siedzimy we trzech nawet wygodnie. Dookoła świata tak by nie objechał ale po okolicy zawsze. Objazd po wsi. Kierowca ma satysfakcję, wszyscy widzą że wiezie turystów. My też mamy radochę. Pola ryżowe, trzcina cukrowa i dla odmiany pola bawełny. To moje pokazuje ręką. W tym miejscu dojeżdża właściciel terenu na którym spaliśmy dzisiejszej nocy. Po powrocie z pola zajeżdżamy również do Niego na chwilę. Żona uśmiechnięta, dzieci zawstydzone. Sesja zdjęciowa. Dziś jest zdecydowanie chłodniej. W południe 36°C, chociaż później troszkę wzrosło. Na każdym postoju mnóstwo ciekawskich, za każdym razem sprawdzają czy dobre mamy hamulce i czy przerzutki płynnie działają. Po takim starcie wszystko zgrzyta. Pierwszy raz gotujemy obiad. Makaron z warzywami: cebula, papryka, papryka chilli, bakłażan i ich miejscowe wynalazki, przyprawy. Syte. Po drodze mijamy stragany jak na odpuście!!!. Mnóstwo straganów i ludzi. Czyli nie tylko Polska szczyci się czymś takim. Możecie spać u mnie. Jedzenie, picie, whisky – taką propozycje składa gość z motocykla – jedzie z nami dobre parę kilometrów. Poczekajcie chwilę to pojadę po klucze bo nie mam ze sobą. Mam dwa domy – instruuje. Ok. Tylko odjechał – pryskamy. Trochę nieładnie. Mimo wszystko wolimy spać w plenerze. Jakoś tak lepiej – niezależnie. Przepraszamy. Dwa kapcie się dziś przydarzyły. Kolka z drzewa i drucik. Już klejenie dętek. Ciasteczka otrzymujemy od motocyklisty. Dziękować. Znowu super miejsce znajdujemy na nocleg. „basen” z wodą działa. Czasami otrzymujemy informację żeby na siebie uważać, gdyż w Pendżabie jest niebezpiecznie. Na razie wręcz przeciwnie. Jedliśmy na mieście, ale hamburger. Bułka typowa w środku jasna na górze brązowa. Posmarowana masłem i rozgrzana na blasze. Moment. Lecimy. Skład. Kotlet ziemniaczany, zielone smarowidło, kapusta, pomidor, coś co wyglądało jak ketchup, ser biały, cebula, białe przypomina majonez ale nie smakowało tak, (rozszerzona wersja z podsmażonym makaronem spaghetti). Do tego 0,5 l 100% soku wyciśniętego z limonki, ananasa i granata. To wszystko za 3 PLN. Dwa takie zestawy to maks. Nocleg. Fajerwerki strzelają w oddali ☺
Spokojniejszy dzień. Coraz więcej drzew w krajobrazie. Mostem pokonujemy dużą rzekę Sutlej. Przed południem zrywa się burza. W ciągu kilku minut dzień zamienia się w noc. Bardzo silnie wieje i leje. Zniszczonych zostaje kilka prowizorycznych dachów. Życie na ulicy zamiera. Po dwóch godzinach opadu wszystko powoli wraca do normy. Dachy od nowa zrobione prowizorycznie. Interes dalej się kręci.
Pierwsza noc której nie było zbyt za gorąco co by spać. Dojeżdżamy do Amritsar. Pokręciliśmy się po wąskich uliczkach miasta. Wszystko powoli budzi się do życia. Wkraczamy do najświętszego miejsca Sikhów – Złotej Świątyni. Rowery zostawiamy pod opieką żebrzącej kobiety. Opłatę oczywiście uiściliśmy. Chodzi się na boso, taki zwyczaj. Musicie obmyć nogi i nałożyć o te okrycia na głowę – napomina pan przed wejściem. Chociaż siódma rano to jest już dużo pielgrzymów. I my dwóch białych wpadających w oko. W wewnątrz dużego kompleksu świątynnego znajduje się basen/staw po środku którego stoi Złota Świątynia. Kolejka do jej wnętrza bardzo długa, rezygnujemy z miejsca. Przechadzamy się dookoła marmurowym białym dziedzińcem. Niektórzy w stawie biorą kąpiel, a niektórzy z nami robią selfie. Tu wszystko jest święte każdy centymetr. Przy drodze często pijemy sok wyciskany prosto z owoców. Pychota, dobrze gasi pragnienie. Obiad w restauracji makaron z wegetariańskimi dodatkami. Naprzeciwko knajpy sad lichii. Idziemy na szaber. Poznajemy właściciela i jego armię pracowników. Już jemy, przepyszne. Zdjęcia. Przestrzeń wokół powoli się zmienia, pojawiły się niewielkie lasy sztucznie nawadniane. Przed chwilą właściciel miejsca w którym śpimy przyniósł kankę soku limonowego z lodem. Orzeźwienie. Ma syna na studiach w Kanadzie, pokazuje do Niego numer w telefonie. Radość. Właśnie koło nas uprawia pole ryżowe i słucha w ciągniku głośno muzyki a my chcą nie chcąc z Nim. Pornik w namiocie. Jeszcze ta szałwia grzeje. A jeszcze wracając do muzyki to i tak pewnie byśmy jakąś słyszeli. Do tej pory jest tak że w czasie każdego noclegu dobiega do nas muzyka ze świątyń. Pierwsza partia trwa chyba od 8-10 wieczorem a druga od 4-6 rano. Pobudka zapewniona. Daje się zauważyć że odjechaliśmy od trującej części Indii. Świetnie gwiazdy widać.
Jemy jedynie w restauracjach, gotowanie w taki gorąc odpada. Placek ziemniaczany na obiad z prawdziwym zsiadłym mlekiem. Chłodzi. Do tego zielona sałatka, frytki i pierogi – momos. Na punkcie kontrolnym pracownik państwowy. Welcome to Jammu & Kashmir. Przykłada do ust dwa palce, jakby palił, zaciąga się i szeroki uśmiech. Wjeżdżamy na miejscówkę (nocleg) a tam w krzakach dwóch gości plastelinę na chusteczce skleja. Dwa spojrzenia i zostajemy. Koleś poszedł na poletko dzikiej szałwii. Posmyrał ją przez 5 minut rękoma. Później potarł ręce i spadła plastelina. Jakie proste. Po drodze do fanta kilka ciekawych sztuczek zrobił. W oddali widać pierwsze pasma Himalajów. W mniej stabilny region wkraczamy, dużo wojska.
Siedzimy w namiotach. Pierwszy raz nie duszno. Normalnie. Lama moment przyswoił wiedzę o zbieraniu plasteliny. Działa. Od rana ostro grzało i podjazdy kilkukilometrowe. Ciągnące się wioski. Machający, uśmiechnięci ludzie. Czasami zajeżdżamy. Sielanka. Na punkcie kontrolnym z policjantami czai, ciastka, zimna woda. Oni za wszystko płacą. Brawo. Śmiali się że szałwie na bagażniku suszymy. Od Udhampur już główną drogą. Duży ruch, głównie Tata jeździ. Droga powoli pnie się do góry po zboczu wzdłuż rzeki. Ładnie wyeksponowana. Długimi zawijasami wchodzi głęboko w boczne doliny. Wśród tutejszych prym wiedzie whisky. Często nam proponują. U tych bardziej męczących ulegamy. Ciepła whisky ze zwykłą wodą. Ciężko wchodzi. Zatrzymujemy się koło przekolorowej świątyni. Fantastyczna. Podchodzi do nas opiekun tego obiektu, wygląda niepospolicie. Daje białe kulki – zjadamy. Nanosi czerwoną kreskę na czoło. To my mu daninę. Ucieszył się. Foto, foto – krzyczy.
Coś śniadanie w barze nie weszło. Cały dzień mdliło. Od rana podjazd, ciężko szło. Wjeżdżamy na Patnitop Pass 2010 m.n.p.m. Przyjemnie chłodno na górze. W dół rajd między samochodami, wyprzedzanie na zakręcie. Tak tu się jeździ. 35 kilometrów ciągłego zjazdu. Super zabawa. Trochę wytłukło bo nawierzchnia byle jaka. Wpadamy w dolinę niespokojnej, kipiącej pianą rzeki – Chenab. Strzeliste góry porośnięte drzewami. Aż krzyczą pięknem. Od nowa pod górę, aż chce się jechać. Małpy siedzące na barierach ochronnych dziwnie się przyglądają. Zęby pokażą. Dobra miejscówka – nocleg. Na zakręcie za murem przy drodze. Spania nie będzie ruch jak na A4 między Krakowem a Wrocławiem. Poniżej wioska, kilka mieszkań. Jedno z gliny, dach pokryty grubymi gałęziami a na tym dachówka z ziemi. Przez okno widać ogień palący się pod kominem. Czterech, sześciu, ośmiu, miejscowi już są. Za chwilę dołącza gość na royalu, wcięty. Zza pazuchy wyciąga co? Whisky. Nie tym razem. Sam opróżnia pół butelki. Stale to samo mówi. Uciekamy niżej do zajazdu. Czai, właściciel proponuje nocleg. Tak! Jest ciemno i ciepło. Delikatny wiatr przyjemnie chłodzi. Całe góry usiane są mieszkaniami. Połyskujące światła domostw przypominają świecące oczy przyczajonych kotów. Te najwyżej usadowione łączą się z gwiazdami. Do tego muzyka ze świątyni. Jest i nasz kolega po spożyciu whisky. Ledwo chodzi. A chciał jechać motocyklem. Gościo z zajazdu wezwał psy. Przyjechali po Niego motorem. Zabrali go między siebie i jednym jednośladem pomknęli we trzech. Żeby nie uciekł. Gdzie się da teren powyżej koryta rzeki zamieniony w tarasy – pola uprawne. Z właścicielem zjedliśmy kolację.
Śpimy na wysokości 2000 m. Temperatura spadła ze 20°C. Nieźle też popadało. Zatrucie pokarmowe przybrało na sile. Mdłości, zawroty głowy, dreszcze, cofki. Co kilka kilometrów dłuższe przerwy. Pechowy ten dzień był. Rano pranie i mycie. Suszenie ubrań na bagażniku. Na jednym ze zjazdów spadła koszulka i tu na zawsze już pozostanie. Już nagubiłem tyle rzeczy. Za to lżej jechać. Znowu słychać śpiew tylko tym razem muezina, coraz więcej muzułmanów. Po drodze wodospad, paru gości się pod nim myje. Poniżej na drodze stoi beczkowóz do którego trafia część zanieczyszczonej z kąpieli wody. Siedzimy w barze. Przyjeżdża ten beczkowóz. Rozciągany jest szlauch. Woda przepompowywana jest do dużej beczki w kuchni, posłuży do gotowania. Młody chłopak pije bezpośrednio z samochodu. Uśmiecha się i stwierdza: fresh water.
Po wczorajszym ciężkim dniu dziś z samego rana docieramy do Jawahar Tunnel (2700 m długości). Przed wjazdem kilka kontroli. Wstrzymali ruch w tunelu na czas naszego przejazdu. Z drugiej strony troszkę inaczej i chłodniej zdecydowanie. Znowu duża równina i bez niespodzianek pola ryżowe. Jakby mniej śmieci? Tutaj przewagę mają muzułmanie, przynajmniej tak to wygląda. Wszystko bardziej zadbane, widać to po domach. Mniej rozmowni. Na całym odcinku aż do Srinagar czuliśmy się jakbyśmy jechali wzdłuż frontu. Wojska i sprzętu wojskowego wciul. Stali przy drodze albo po krzakach co chwilę. Dolatujemy szeroką drogą do Srinagar. Z czarnej toyoty machają uśmiechnięci sikhowie. Zatrzymują się. Selfie men? A proszę przyjemność po naszej stronie. Chcą na rowery. Parę metry przejechali się. Są wniebowzięci. Dają nam na drogę po piwku. Selfi za piwko? Opłaca się. Srinagar główne miasto Kashmiru. Bardzo zatłoczone, słynie z jeziora Dal. Można po nim popływać, spędzić noc na łódce albo połowić ryby. Mnóstwo naciągaczy, co jeden to ma lepszą ofertę. Przy targowaniu cenę na starcie można zbić o 100%. Później co wywalczysz to twoje. Ciekawe miejsce na wakacje. Jeden z miejscowych miał w ofercie: haszysz, alkohol, laski lub ewentualnie a czego potrzebujesz? Wszystko po najniższych cenach. Jak tu nie zostać, chociaż na chwilę. Gwar jednak na nocleg wygania nas poza miasto.
Soczyste słońce ogrzewa nasze twarze. Nagie skalne szczyty otulają pierzaste chmury, chroniąc je przed palącym słońcem. Ostatnie płaty śniegu zamieniają się w wodę. Tworzą się duże ilości strumieni, spływających hałaśliwie po kamieniach. Patrz jaki wodospad! Zdjęcie. Naturalne piękno, chociaż część pozostanie w obiektywie, reszta w głowie. Jesteśmy w Sonamarg 2700 m.n.p.m. Przy rwącym, piekielnie zimnym strumieniu, na idealnie prostej łące – nocleg. Nieopodal pasą się konie. Dziś pierwszy raz nogi kręciły w odpowiednim rytmie. Same niosły. W nocy trzeba było psy przeganiać. Umyślały sobie szczekać przy namiotach. Rano zabłądziliśmy – tędy – wskazują jechać. Trafiliśmy nieopacznie na kilkukilometrową aleję ogromnych drzew. Nawet te które rosną w drodze to nie wycieli. Ciągły podjazd, łagodniej, chwilę dosyć stromo a nawet kosa i kawałek z górki. Coraz rzadsza zabudowa i skromniejsza. Teren we władanie zabierają góry, to ich. Droga wije się niczym wąż głębokim kanionem. Dostępu do niego po obu stronach strzegą strzeliste wysokie ściany skalne. Jak zapałki w niesamowitych zakamarkach tkwią drzewa iglaste, walcząc o przetrwanie. Tudzież tworzą większe skupiska. W otoczeniu drogi zaobserwować można bloki skalne oderwane od zboczy wielkości domu. Nie można wyjść z podziwu takie tu cuda. Słońce powoli znika za łańcuchem górskim, teraz kogo innego będzie cieszyć swoim ciepłem. Dzień pełen wrażeń dobiega końca. Leżąc w namiocie jeszcze raz można będzie to wszystko zobaczyć w wyobraźni. Przysiadł się wędrowiec przemierzający góry na koniu. Jedzie/idzie do Kargil. Mijaliśmy go wcześniej po drodze. Ma chorobę wysokościową. Dajemy mu tabletki i jedzenie. Wygląda na zmęczonego. Szkoda chłopa. Na wjeździe do Sonamarg zaczepił nas miejscowy, standardowe pytania. Welcome to Kashmir, No India – podkreśla na odchodne. Pompka się popsuła, gumka nie trzyma kompresji. Teraz do pompowania potrzebny jest papier toaletowy. Owy papier (listek) kładzie się równolegle na otwór w pompce, którym trzeba trafić w maszynkę, ma wejść do środka. Energiczne pchnięcie i jest. Papier się przerywa, jego kawałki uszczelniają gumkę i jedziesz dopóki możesz. Tłumik się nagrzeje i wybuchnie. Sprawdzone. Lama miał nie trafiony obiad: zupa wegetariańska, jednak ugotowana z torebki i bez warzyw. Wściekł się. Nawsadzał właścicielowi. Ten się tłumaczył że taka jak na opakowaniu nawet przyniósł z kuchni i pokazał pustą torebkę. Lama bach za długopis. Przekreślił w menu veg, zostało samo soup. Gościu tu nie ma warzyw – wymownie oświadczył. Cały Lampart. Chcieliśmy wysłać foty ale jest problem ze znalezieniem sprawnie działającego komputera z dostępem do internetu. W jednej większej miejscowości chłopaczek oprowadził nas gdzie tylko miał pomysł że coś takiego może być. Nic lipa.
Umęczeni: podjazd, słońce, kurz, fatalna droga. Silnie trzepocze namiotem. Wietrzna noc się szykuje. Możliwa zmiana pogody, może deszcz a nawet śnieg.. Oby nie. Śniadanko w barze w Sonamarg i można jechać. Niespiesznie. Mnóstwo zdjęć. Jedna góra piękniejsza od drugiej. Zoji La 3528 m.n.p.m. Nasz nowy rekord rowerowy. Na przełęczy pozostało dużo śniegu po lawinach. Można przejechać się skuterem śnieżnym, bądź na sankach. Mimo wysokości to krótki rękaw tak ciepło. Droga z przełęczy opada wraz z korytem rzeki. Stan fatalny, jedzie się z taką samą prędkością jak pod górę. Niedogodność tą rekompensuje otoczenie. Góry co chwilę zmieniają swoją barwę. Raz miedziane, raz zielone, za chwilę ceglaste, a za zakrętem pofałdowane w podkowę. Mijamy ludność która żyje na wpół koczowniczy sposób. W namiotach, hodują konie, owce, krowy. Dużo dzieci żebrzących przy drodze. Marniutkie, niedożywione. Brass, pierwsze większe miasto po tej stronie przełęczy. Zaczynają się pojawiać ludzie ze skośnymi oczami. Dziś dla odmiany przestrzegano przed spaniem na dziko z powodu niedźwiedzi. Widziałeś kiedyś misia – pytam. Nigdy, wujek mi mówił – odpowiada.
Na szczęście przewidywania pogodowe się nie sprawdziły. Cieplutko i milutko (3000 m.n.p.m.). Aż do Kargil zjazd, nieraz zaplątał się krótki podjazd. Jak dolina szeroka to zaraz gęstsza zabudowa, uprawy, coś się dzieje. Jak wąziutko to tylko rzeka płynie. Kargil czuć niepokój w tym miejscu. Odbywa się demonstracja na ulicy. Mnóstwo osób sunie główną ulicą z flagami (m.in. Pakistanu), wyrzuca w górę ręce i doniośle krzyczy. Później palili coś pod sceną. Udało się uzyskać dostęp do internetu. Spadamy stąd. Z Kargil już pod górkę na kolejną przełęcz. Na wyjeździe z miasta spotykamy ROWERZYSTĘ. Darek ze Szwajcarii. Tak sobie po Euroazji jeździ. Wystartował z domu i po 22 miesiącach spotkał nas. Wspólny nocleg. Ma co opowiadać. Jedzie na boso, musi mieć grubą skórę na stopach.
Rozbijamy namioty systemem na kamienie. Podłoże lita skała, śledzia nie wbije. Zamiast nich są kamienie. Wokół skaliste góry. Raczej w bezpiecznej odległości jesteśmy od nich. Co chwilę słychać zsuwające się kamienie. Kolega Darek wystartował wcześniej, o piątej. My mamy czas. Początek po żwirze, dobrze szło. Po jakimś czasie zmiana. Zaczął się elegancki asfalt, pojawiły się świątynie buddyjskie i wszystko co z tą religią związane. W barach bogatsze menu. Omlet z tostem i kawą. Droga spokojnie powoli do góry. Doganiamy Darka. Jedziemy z Nim, przed lub za Nim. I tak na zmianę. Namika La 3827 m.n.p.m. zdobyta. Fotki i sypiemy w dół. Problem ze znalezieniem czegoś do jedzenia. Miejscowości po parę chałup, jedynie sklepy. Jest, udaje się. Jemy znakomity obiad we trzech. My z Lamą nie wsunęliśmy nawet połowy, Darek trzy razy dokładkę brał. Musiał być głodny. Najedzeni to znowu pod górę. Również dobrze poszło, druga przełęcz tego dnia Fotu La 4108 m.n.p.m. Komitet powitalny przypadkowych turystów na przełęczy. Gromkie brawa i łakocie w prezencie. Na zjeździe silnie wiało. Nieraz trzeba było się dziś zatrzymywać – trochę zdjęć nam na pykało. Jest późno. Niekończące się serpentyny doprowadzają nas do Lamayuru, miasteczka ukrytego w górach. Atrakcji turystycznej. Po ulicy snują się białasy z aparatami. Duża ilość. Domy usadowione wysoko na skałach a poniżej mieszkania wykute w miękkim piaskowcu. Odcinek pomiędzy Lamayuru a Khalsi nazywany jest „kosmicznym krajobrazem”. I tak jest. Istny kosmos. Głowa się kręci dookoła. Nie wiadomo jak i co fotografować. Jedno miejsce bardziej fantazyjne od drugiego. Ostańce skalne, grzyby, nacieki. Wszystko ogromne. Jak na razie najciekawszy odcinek wyprawy.
Dzień gospodarczy. Pranie, mycie. Jutro jedziemy do miasta a nóż co będzie. Obecnie przemierzamy kolorową pustynię skalną. Szałwia wyostrza zmysły. Można kręcić bez końca. Co kilka kilometrów pojawiają się zielone oazy. Drzewka owocowe, plantacje zbóż. Życie po środku niczego. Niebosko to wygląda. Czasami trafi się wioska stojąca od stuleci w nie zmienionym stanie. Wszystko z cegieł, gliny i co dostarcza natura. Jakoś to kleją i dalej egzystują. Bardzo dużo obiektów sakralnych, co poniektóre ubarwione kolorowo. Cały dzień wzdłuż świętego Indusu, to szeroki, to bystry i rwący. Trafiają się szalone zjazdy, na razie maks to 80km/h. Bardzo dobre śniadanie: omlet (każdy robi tu z innym dodatkiem, choć wszędzie tak samo się nazywa), zupka chińska ale wzbogacona dodatkami kucharki – warzywami, czai. Syci. Tak śmiesznie mało kosztowało że daliśmy napiwek bo jak One na tym wyjdą.
Normalny dzień. Jeden podjazd i migiem jesteśmy w Leh. Mały Tybet. Serce Ladakh.
Samoloty latają, jest lotnisko, są turyści. Przesiedzieliśmy resztę dnia na nowo co powstającym deptaku. Mimo że budowa wrze (po hindusku, czyli nie wrze) ludzi mnóstwo, wszelakiej maści. Ktoś zagada i zawsze to niedowierzanie. Rowerem? Międzyczas umila pan z małpką która robi różne sztuczki, nawet z bronią chodziła. Duży tłum gapiów. Podoba się. Na koniec występu spacer z kapeluszem w wiadomym celu. Rzucają i my też. Albo akrobaci się prężą. Tak czas zleciał. Waląc na nocleg spotykamy paru Polaków którzy jak my też przemierzają Himalaje na rowerach. Jedynie odcinek Manali – Leh. Zorganizowana/niezorganizowana grupa cyklistów z całej Polski jedzie z United-Cyclists (wyprawa komercyjna). Chwilę rozmawiamy z ludźmi z Pomorza – sympatyczni. Namiot obok stupy. Co chwilę przychodzą miejscowi pomodlić się. Reagują z zadowoleniem że nas widzą. Odpowiadamy uśmiechem, to zawsze działa. Podglądają co robimy. Zaglądają do namiotów. Patrz ludzie machają nam z jadącego kampera. Za chwilę stoją już koło nas. Francuzi z dwójką dzieci dziewczynka i chłopczyk. Proponują kolację.
Dzień odpoczynku, szwędaczka po Leh. Miasto ogromnych kontrastów. Buddyjskie świątynie i muzułmańskie meczety. Deptak w stylu europejskim, schodzisz z niego w boczną uliczkę syf kiła i mogiła. Plątanina wąziutkich uliczek z mnóstwem sklepów i zakładów usługowych. Każdy upatrzy coś dla siebie. My odwiedzamy fryzjera. Wokół miasta na wzgórzach – świątynie. Trzeba zaharować żeby do nich podejść. Zakup permitu (specjalne pozwolenie), dzięki niemu można odwiedzać określone miejsca. Zaczepiła nas kobieta w kwiecie wieku. Po krótkiej rozmowie. Możecie u mnie spać – proponuje. Podała adres. Będę w domu po osiemnastej – dorzuca. Czemu nie skorzystać. Pod wieczór jesteśmy na miejscu. Amerykanka, przeprowadziła się tutaj cztery lata temu. Pracuje w szpitalu – pielęgniarka. Mąż w innym mieście uczy matematyki. Poznajemy córkę, 21 lat (uuuhuhu), pobiera nauki. Syn został w USA. Czemu tutaj? – pytamy. Chwila zastanowienia. Nowe doświadczenie – odpowiada pewnie. Luźna rozmowa o tym i tamtym. Mam pastę, zjecie pewnie – już zdecydowała za nas. Oczywiście, super domowe jedzenie. Wcześniej na stole zagościła sałatka z warzyw z ogródka. Wychodzimy w miasto nocą. Jeszcze więcej ludzi. Na każdym kroku coś się dzieje. Sklepy otwarte tylko te które maja własny agregat prądotwórczy. Brak prądu z sieci. Ciemności przemieszane z rozświetlonymi kolorowymi witrynami sklepowymi. Ciągle zapraszają do środka. Special price for you. Tylko u mnie niepowtarzalna okazja – przekonuje wyraziście. Wszędzie to samo. Przynajmniej pooglądać można. Po przekomarzać się ze sprzedawcą. A ten cały czas nawija.. Całe miasto żyje. Miło spędza się czas po zastosowaniu rozluźniacza. Wracamy. Wszystko przygotowane. Pokój czeka – oświadcza Tara, bo tak ma na imię nasza gospodyni. Duże wyro i podłoga. Lama łoże, ja na glebie, nie ma się co przyzwyczajać. Dziękujemy. Jeszcze przed snem Lama walczył z dziurawą dętką. Ciężko mu to szło.
Ekspresowa pobudka. Herbata. Śniadanie w knajpie. Drobne zakupy. Można jechać. Cel. Jedna z najwyższych przejezdnych przełęczy świata Khardung La. Są dwie podawane jej wysokości ta niebotyczna 5602 m.n.p.m., druga również niesamowita 5359 m.n.p.m. (ta pewniejsza). Dwa razy wyżej jak Rysy i jeszcze w góralskiej czopce. Tu da się wjechać rowerem. Trudność – 39 kilometrów ciągłego podjazdu i wysokość. Im wyżej tym mniejsza ilość tlenu w powietrzu. Jak się później okazało to ma duże znaczenie. Startujemy pewni werwy. Bierzemy tylko potrzebne rzeczy, głównie jedzenie. Po kilku zakrętach Lama ledwo jedzie. Efekt wczorajszego kosztowania smaków nocnego Leh. Czyli pozostaje jazda indywidualna. Czekam na Niego na 15-stym kilometrze godzinę – Lamy na horyzoncie nie widać. Zbieram informacje od ludzi którzy jadą na przełęcz. Sprzeczne. Mijałem Go pół godziny temu – mówi pan z toyoty. Nikogo po drodze na rowerze nie widziałam – tłumaczy dziewczyna jadąca royalem z chłopakiem. Widziałem Go – mówi gość z aparatem który przed chwilą się zatrzymał – leżał na poboczu. Skądś ja to już znam. To dalej jadę sam. Pierwsze 26 kilometrów poszło za łatwo. Ładniutki asfalcik, małe nachylenie (przynajmniej tak się wydawało). Delikatnie zachmurzone, temperatura jak trzeba. Droga wije się po zboczu. A do tego cudowne widoki na ośnieżone szczyty. Po drodze kilka sweet foci z motocyklistami. Nigdy nie wierzą skąd i dokąd zmierzamy. Punkt kontrolny. Tu zostawia się ksero permitu. Sam pan jedzie – pyta kontroler – nie, kolega jedzie (chyba) z tyłu. 2 kilometry za punktem kończy się asfalt. Szutr dalej różnej jakości, ale budują. Spora ekipa budowniczych się błąka i tylko błąka. Słabnę w oczach. Jadłem dużo. Za szybki początek. Coraz częstsze przerwy na odpoczynek, choć chwilę. Ciężko się oddycha, zawroty głowy. No tak, wysokość. Coraz mniej tlenu. Po drodze dopingują mi z pobocza jak i ze wszystkiego co mnie mija w obu kierunkach. Dodaje to sił. Mimo że widać cel to bardzo wolno się przybliża. Do mojej prędkości zwalnia gość na KTM-ie (ale bym się zamienił przebiega myśl). Respect krzyczy unosi kciuk do góry i odjeżdża. Przez chwile szybciej kręcę. Ile znaczą takie słowa!. Mocno zmęczony, delikatnie zamroczony zdobywam tego szkurczybyka – Khardung La!!!. Brawa zgromadzonych, uściski dłoni. You need something? – pytają co poniektórzy. Szczęście takie głębokie. Od planu do celu. Kolejne marzenie spełnione. Silnie wieje, długie ubrania. Banan, ciastka. Nie najlepiej się czuję. Naklejka wyprawowa/pamiątkowa na tablicy z podaną nazwą i wysokością. Po drugiej stronie przełęczy z chmur wyłaniają się ośnieżone diabelnie wysokie szczyty Karakorum. Dotykają już nieba. Bajkowo. Nie czekam na Lamę. Nie wiem co się z Nim dzieje. Gdzie jest i czy jedzie. Nikogo nie pytałem czy Go widzieli. Tablica stojąca tutaj zaleca żeby dla własnego zdrowia nie przebywać dłużej niż 20-25 minut. Chwilę jeszcze posłużyłem za operatora kamery. Motocyklista z Finlandii nagrywał program. Po Polsku znał – najmilsza. Jego pierwsza dziewczyna to Polka. Ale temat już zakończony – chichocze. Zjeżdżam powoli jak wszyscy, rozwalona droga. Czasem strumyk przecina drogę. Początkujący biali royaliści stoją nad szerokim (chyba tylko dla Nich) aż na dwa metry strumykiem i szacują jak go pokonać. Głębokość niebezpieczna całe 20 cm. Nie wiem czy go w końcu pokonali bo przejechałem przez strumień i dalej w dół. Kątem oka poniżej chyba widziałem Lamę. Jednak jedzie, pobrał się. Nie odpuszcza. Można się zmobilizować. Brawo. Po kilku minutach spotykamy się. Morda uśmiechnięta, objawów porannej choroby brak. Dam radę, dojadę. A daj pompkę bo nie wziąłem (śmiech) – tyle powiedział i już Go nie ma. Ma jeszcze sporo czasu, najwyżej zjazd po ciemku. Czołówki to pewnie nie wziął. Chwilę odpoczywam przy punkcie kontrolnym. Zjeżdżam jak najniżej, łeb mi pęka. Zatrzymuję się koło gompy, tuż przed Leh. Tu poczekam na drugiego Urzędowiaka który zdobył tego kolosa. Odpoczywam rozmawiając z pojawiającymi się tu ludźmi. Mały chłopczyk przyniósł chipsy i napój w zielonej butelce (na reklamie panowie zderzali się głowami. Wolę bez mówił jeden z Nich), ja dołożyłem ciastka i tak pożerając samą chemię rozmawialiśmy. A że angielski na podobnym poziomie to dobrze nam to szło. Byli też starsi, zaoferowali coś na rozluźnienie mięśni. Błogo. Po trzech godzinach jest i drugi zdobywca. Uśmiechnięty rapuje. „I ja byłem tam”. Oto chodziło. Szybko do restauracji na kolację. Duża porcja obrzydliwego fast foodu. Ale wchodził. Wracamy do Tary. Mamy nadzieję że będziemy mogli noc jeszcze tu pozostać. Otwiera drzwi i ucieszona że nas widzi. Zostajecie oczywiście – stwierdza. Kilka słów z gospodynią. Mycie, ogarnianie gratów i już palulu. Zmęczenie szybko wygrało.
Pożegnanie z Panią domu. Zaprasza do stanów w przyszłym roku będzie w czerwcu. Kontakt mamy jak co. Ostatni raz przez Leh wąskimi uliczkami. Pierwsze osoby wychodzą na śniadanie, otwierane są sklepy, panie na chodniku rzepę sprzedają (pychota, jedliśmy nie raz). Nie gwarno i spokojnie. Całkiem odmienny obraz od nocnego. Najpierw do Indusu w dół a potem płasko przez wioski z mnóstwem fantastyczno-kolorowych obiektów buddyjskich. Przerwa w Karu. Tu odbijamy w kierunku jeziora Pangong Tso położonego na wysokości 4250 m.n.p.m. Po drodze do niego kolejna kosmiczna przełęcz – Chang La 5360 m.n.p.m. Długie 45 kilometrów podjazdu. Część dziś podjechaliśmy. Z sakwami to już inne znacznie tempo. Ciężar i przyciąganie ziemskie robią swoje. Zatrzymaliśmy się w biednej wiosce. Chałupki z gliny posklejane. Pierwsze pojawiły się dzieci. Umorusane i na boso. Rozdajemy lizaki. Wszystkie radosne, szczęśliwe. Powoli pięliśmy się wzdłuż poniżej rozłożonej zieloniutko-żółtej zamieszkałej doliny. Za wiele miejsca na namiot to nie ma. Po obu stronach drogi zbocza, strome. Jednak zawsze coś się znajdzie. Na nowo powstającym 50-sięcio metrowym odcinku drogi stoi prowizoryczny namiot. Za nim koparka. Obok stoi dwóch młodych chłopaków. Za koparką dwudziesto metrowy płaski teren. No pewnie że tu – stwierdzamy. Dobrze stąd widać dalszą drogę. Dużo pod górę jeszcze. Namioty stoją, jeść i odpoczywać. Panowie, którzy tu są, przed naszymi namiotami ustawiają beczkę i kamienie żeby w nas nikt nie wjechał. Inteligentne. Nie pomyśleliśmy o tym. Księżyc wszedł, dawno go było widać. Jeden z chłopaków pilnujący koparkę zaczyna śpiewać. Nawet w wysokich górach towarzyszy nam muzyka na żywo. Na kolację, restauracji nie ma, jak to mówią emergency (produkty które są na czarną godzinę). Rzepa, ciastka i kanapka z pasztetem przywiezionym z ojczyzny. Chociaż w Polsce tej papki nie jem, to tu smakuje wybornie. Zjedzone mniejszy ciężar bagażu.
Wstaliśmy wcześniej niż nasi sąsiedzi. Pakujemy graty, jemy. Przyjeżdżają pracownicy. Julley. Tak tu się witają. Z samego rańca opornie się jedzie. Wcześniejsza przełęcz byłą za szybko. Przeciążyliśmy płuca. Coś z nimi nie tak. W nocy ciężko się oddychało. Jednak ciekawość ciągnie w górę. Woda od żołnierzy, dobrze bo była końcówka. Częste postoje. Zdjęcie z Panią z Austrii, podróżuje royalem. Dotarli na przełęcz niemal równocześnie. Dużo flag państwowych powiewa a srogo drze. Świątynia opleciona wszechmiar „kolorowymi” modlitwami. Czuć boskość w środku. Chang La dopisana do listy spełnionych marzeń. Ubieramy się, to w dół. 7 pierwszych kilometrów to DH (downhill). Pożądny rower tego stylu ładnie by pracował. Troszkę chłodniej. Tym razem wojsko oferuje ciepłą herbatę. Grzech nie skorzystać, gorąca i słodka. Dalej ciągnie się głęboka dolina z wartkim strumieniem, staw był też. Cały czas kosa w dół. Skały w całej palecie barw mienią się w słońcu. Niesamowitego kolorytu dodają kwiaty które przycupnęły gdzie pozwoliły na to warunki bytowe. Uwaga droga przestała istnieć. To skutek zejścia lawiny kamieni. Nogi też sobie ochlapiesz przejeżdżając w brud strumienie. Przyjemnie i odmiennie. Zwyczajna/niezwyczajna dolina. Na duży plus. Robimy 5 minut przerwy, ciśnienie zgniata głowę. Szybka kolacja w Dobruk. Na skrzyżowaniu stoi odrestaurowana gompa. Kolorowa malowanka. Tyle na niej się dzieje. Hipnoza. Spać.
Wszystko wolniej. Mało do przejechania. Jak na razie najlepiej wchodzi omlet w różnej formie czyli składzie. Tylko wegetariański czyli jakie mają warzywa na zapleczu to wrzucą. Ciekawie smakuje z surową marchewką. Ladakh Tea – herbata z solą (nie nasz smak). Trzeba okazać permit żeby pojechać dalej. Po minucie załatwione. Wjeżdża się bramą skalną przez środek jednostki wojskowej. Przy drodze przycupnęły ogromne bloki skalne. Bardzo łagodnie w górę rzeki. Raz płynie szybciej, raz meandruje tworząc zielone pastwiska które skrzętnie skubią kozy, krowy, konie, a nawet YAKI. Takie owłosione z rogami bestie. Bardzo płochliwe. Nawet przed Lamą uciekały. Zatrzymuje się van uchyla się okno a tam Tara. Co za niespodzianka! Wszystko mamy i Wam życzymy fantastycznego wypoczynku – odpowiadamy. Przyjemnie się jedzie, za kolejnym zakrętem – pustynia. Najprawdziwsze wydmy, tylko piach szaro-czarny. Można poleżeć na gorącej wydmie. Tylko piwka zimnego z Lublina brakuje. Choroba oddechowa nie odpuszcza. Jesteśmy nad granatowo-zielonym Pangong Tso. Kilka budek, w każdej to samo. Najlepsze są zupy wszystkie instant. Najedli się. Jezioro wyzwala pozytywne emocje, dużo turystów, masę zdjęć robią. W śpiworach na karimacie leżymy i patrzymy to na jezioro to na jezioro to na szczyty. Widać kolosy stojące już po stronie Chińskiej. Pochmurzyło się i wiatr zabrał się do roboty. Za budynkiem rozbijamy się, zawsze mniej wieje.
Już dzień wcześniej podjęliśmy decyzję żeby dać odpocząć organizmowi i na Chang La nie podjeżdżać z drugiej strony. Znowu mamy szczęście spotkać Tarę. Wracają z wypadu. W czymś wam pomóc? – opiekuńcza. Dziękujemy, wszystko ok, poradzimy sobie. Nie do wiary, że udało nam się widzieć po raz kolejny. Nasz anioł. Od początku intrygowała nas przejażdżka stopem. W drodze na okazję obowiązkowo herbatka z żołnierzami i to wyższych rangą. Łapiemy stopa. Pierwszy nie ma miejsca wiezie motocykl. Drugi jedzie kawałek po wodę ze strumienia. Trzy kolejne okazje przejechały niosąc za sobą tumany kurzu. To ciężarówki idealne dla nas. Pojechały. Ten będzie dobry. Targujemy cenę, chcieli dwa razy więcej od naszej oferty. Poczekamy. Suzuki maruti, terenowe, zatrzymuje się. Nie za duże. Wyciągamy z widelca przednie koła. Upchane. Start. Jedzie żwawo, tnie zakręty. Połykamy kolejne auta i motocykle. Zbytnio nie zwraca uwagi na dziury, nieraz na dużej prędkości wpadamy w głębokie niedogodności. Rzuca autem. Rzadko hamuje. Spogląda na zegarek, nieraz. Spieszy się. Z naprzeciwka niezbyt zjeżdżają, kilka razy brakuje o centymetry od obcierki o skały. W połowie dystansu auto dziwnie osłabło, jedynka wchodzi do gry, a nawet napęd 4X4. Czuć że w silniku się gotuje. Przydrożna restauracja. Kierowca się napracował, potrzebuje zjeść. My po herbacie. Chciał za nas zapłacić. Najedzony, auto odpoczęło. Druga część podjazdu. Niestety motor nie odzyskał już początkowej świeżości. Męczy się a i kierowca mu w tym nie pomagał. Trochę tak nie logicznie jechał. Zrzucał bieg w momencie kiedy samochód niemal się zatrzymywał. Ostatni, ten najbardziej zniszczony odcinek, poszedł ekspresowo. Kierowca nie zwracał uwagi na żadne przeszkody. Jesteśmy na przełęczy. Spieszy się, to wiemy. Wyrzucamy z auta to co nasze. Oferujemy zapłatę. W żadnym wypadku – odpowiada. Jest właścicielem hotelu w Leh. Złość niesamowita. Licznik się wypiął w czasie jazdy autem i pojechał Suzuki do Leh. W czasie szybkiego wyładunku nie zauważono że go brak. Akurat tego to mi żal. Ten pośpiech. Cisza i spokój na przełęczy. W dół. Dużo piachu i kamieni na drodze. Super się składa w zakręty. 43 kilometry zjazdu oto nagroda. Karu. Znaleźliśmy inne jedzenie niż wszędzie. Ziemniaki z serem, warzywa w panierce, w ogóle nie tłuste. Znowu infrastruktura wojskowa okala z obu stron drogę. Więc jeszcze sobie pokręcimy. Zostajemy przed Upshi na nocleg. Drogą pod górę i jest płasko, idealnie pod namiot. Takie wjazdy zaraz za/przed miastem mają to do siebie, że mają amatorów, co jakiś czas ktoś przyjeżdża autem pewnie dla rozrywki i przyjemności. Nas nie widzą.
Do Upshi w moment. Banan od ucha do ucha. Płuca znowu w pełnej formie. Pompują ile mogą. Kontrola paszportowa. Zakupy, coś na burczący brzuch i można jechać. Do zdobycia trzeci z kolei pięciotysięcznik Taglang La 5328 m.n.p.m. Prawie dwa kilometry przewyższenia. Pierwsze 20 kilometrów kanionem. Sterczące wysokie ściany skalne w większości bordowe-fioletowe. Efektownie to wygląda. Na trasie pomagamy kobietom przy usypywaniu pobocza. Kilka wózków ze skałami przewieźliśmy. A i kilof dzierżyliśmy w dłoniach. Z angolami na motocyklach wymieniamy kilka ciepłych słów. Stwierdzili że w ich ojczyźnie jest tylu Polaków że teraz Anglicy powinni przyjechać do Polski. Rozbijamy się za Rumtse. Dziś krócej. Wypadałoby się umyć i zrobić pranie. Działa już wybieranie między brudniejszym a brudnym. Żołnierze nas odwiedzili, trzej, ciekawie wyglądali. Ach ten wąs połączony z pekaesem. Proponują nocleg w jednostce. Tu jest super. Po godzinie zjawia się druga delegacja tym razem żołnierzy sportowców. Na ulicy robili przeróżne ćwiczenia, jeden leżąc na plecach imitował kręcąc nogami jazdę rowerem. Pomachali i pobiegli. Czyli w jednostce już wiedzą. Leżymy w namiotach. Słychać hello, hello. Po chwili słyszę Lama rozmawia z kimś. Otwieram wyjście/wejście, wyglądam. Stoi chłopaczek i ma w ręku blankiet. Z rozmowy wynika że musimy zapłacić za nocleg. Żadnych tablic informacyjnych w tym temacie nie widzieliśmy. Przeciągamy rozmowę. Dał zniżkę. Płacimy po co się szarpać.
Rano wstajemy, przełęcz czeka. W nocy było chłodno bo i wysoko. Sportowcy rano pojawili się również. Seria ćwiczeń i już ich nie ma. Cały czas serpentyny, łagodnie, tempo szybkie. Poszło gładko. Jesteśmy na Taglang La. Żadnych bulów głowy, chociaż coś tam Lamę pobolewało. Nawet nie odczuliśmy mniejszej zawartości tlenu. Zdjęcia dla jednego ze sponsorów. Takiego urzędu z Kraśnika gdzie Grzesiek i Daniel nam pomagają a i pan Maj przychylnie na to patrzy. Krótki zjazd. Spotykamy ziomka z Serbii, na rowerze. Ciekawy eksponat. Tu rozpoczyna się płaskowyż położony na 4500 metrów. I tak sobie kręcimy. Po prawej górki, po lewej górki. W totalnym odludziu kilka knajp. Jako taki obiad. Ciekawie/nieciekawie musi im się tu żyć. Pod wieczór docieramy do pierwszej większej (jak na to miejsce) wioski – Pang. Dużo turystów, wszyscy świetnie się bawią. Baza wojskowa jest. Na kolację ciapata z masłem i dżemem. Rewelacja. U drogowców ładujemy akumulatorki w sprzęcie elektronicznym. No problem – zawsze tak mówią jak o coś prosimy. Nawet rozbiliśmy się koło nich.
Kolejny piękny dzień. Opuszczamy Pang i od razu wpadamy w magiczny kanion. Na ścianach skalnych porzeźbione przez naturę zagadkowe figurki, grzyby skalne, okna. Nie tylko my robimy całą serię zdjęć. Zza zakrętu wypada busik wolksvagen. Na tablicy rejestracyjnej D. O Hansy jadą. Chwilę później zatrzymali się. Gadka szmatka. W naszym kierunku idzie chłopak z dziewczyną. Lama. Patrz ten gość ma taką samą koszulkę jak ja. Zatrzymali się bo obczaili Lamy koszulkę. Kupa śmiechu. Od siedmiu miesięcy jeżdżą po świecie. Sympatyczni. Ciekawe spotkanie. Przez taką cudowną krainę docieramy do ostatniej przełęczy mega czyli powyżej piątki – Lachulung La 5059 m.n.p.m. Skromnie, trochę modlitewników powiewa. Cieplutko. Po kilku kilometrach zjazdu – jedzenie. W dolinie pięć knajp na krzyż, każdy wygląda klienta i zaprasza do siebie. Niespodziewanie znowu pod górę. Niech tak będzie. Najedzony, ciężko się jedzie. Na przełamaniu okazuje się że jesteśmy na kolejnej przełęczy – Nakee La 4769 m.n.p.m. Cóż za przyjemna niespodzianka. Z drugiej strony dojeżdża dwóch Hindusów na rowerach. Smartfon już w użyciu. Oni do zdjęć tylko tego używają. Klik, klik. Ma nas. Zjazd. Krajobraz się zmienił. Zielone łąki, lasy, sady owocowe. Żartuje. Spiczaste ciężkie góry, które wyglądają jakby tkwiły tu od zawsze. Pokryte skromną zielonkawą szatą. Przejeżdżamy zakręconym słynnym odcinkiem Gata Loops – 21 serpentyn. Można pośmigać. Na ostatniej nawrotce poznajemy cyklistę z Bangladeszu. Prowadzi. Dla niego za ciężki podjazd – stwierdza. Chłopaki – zagaił – jak zdobędę Khardung La to będę pierwszą osobą z mojego kraju która tego dokona. Życzymy sukcesu i wiatru w plecy. Na zakręcie ładny strumyk płynie. Szlauch wstawiony. Darmowa czysta woda. Powyżej zza skały w strumyku głowa wystaje. Wiadomo co ten delikwent tam robi. Dwuje. Co za naród? Jeden sra, drugi wodę pije. Zrezygnowałem z darmochy. Do Sarchu wzdłuż malowniczej rzeki Tsarap. Kolejna osada żywieniowo-noclegowa na trasie. Przez 45 kilometrów nie było niczego. Głodni. Od kilku dni nie bierzemy dań z menu, tylko osobie przy garach mówimy co ma zrobić i co z czym połączyć. Wprowadzamy inne jedzenie. Czasami się dziwią. Dziś wymaniliśmy miód. Polewasz nim ciapatę posmarowaną prawdziwym masłem. Płynie po palcach
Porządziliśmy w restauracyjnej kuchni to i smacznie i syto najedzeni. Początek płaska równina z delikatnym pod górę. Trochę zakrętów, trochę w kurzu a przede wszystkim pod szalejący wiatr. Emocjonujące przejazdy przez strumienie. Zawsze obserwatorzy się dziwią że tak po prostu i już po drugiej stronie. Jakaś część motocyklistów zabezpiecza się przed wodą jeżdżąc w gumowcach. Przedostatnia przełęcz na „podniebnej autostradzie” – Baralacha La 4890 m.n.p.m. Pustka, budynki spalone. Tylko wiatr hula. Teraz dużo zjazdu. Wiatr, silny dalej z nami jedzie tylko że ten mniej lubiany. Góry coraz wyższe, prężniejsze, pobielone śniegiem. Co kolejna to bardziej fascynująca. Te mniej śmielsze pochowały swoje oblicza w chmurach. Kilka strumieni w brud było, dużo zabawy. Na zjeździe załapujemy się na bufet u rowerzystów jadących w przeciwnym kierunku. Policjant i żołnierz. Wakacje na „podniebnej autostradzie. Don’t give up – często mówimy tym co jadą pod górę. Dużo ich pomyka. Nie źle zmęczeni chociaż większość się uśmiecha. Zatrzymują się i lubią rozmawiać. No to i selfie, najważniejsze. Zjazd do Darchy kosmicznie piękny. Spotykają się tutaj trzy duże rzeki, tworząc kawał doliny. Nad tym górują ośnieżone stojące na baczność szczyty. Coraz więcej zieleni, głównie krzewy. Nocleg na budowie mostu, na piachu.
Dzień rozpoczynamy od kontroli paszportowej. Natykamy się na Polaka, grubszego podróżnika z Katowic. Tylko kilka słów bo musiał jechać. Dalej z wspaniałą przyrodą w dół. Tym razem dominowały wodospady. Wysyp cyklistów. Walczą dzielnie. Brawo. Jeden ze spotkanych znał Leka Walense. O tego z wąsami/bez wąsów chyba mu chodziło. Trafił się odcinek pyłowy, budują drogę. Zmielona na mąkę glina (albo coś podobnego) fruwa w powietrzu, pędzące samochody w tym pomagają. Jedzie się na czuja nic nie widać Jesteś cały udekorowany pyłem. W gębie susza. Mi tam się podobało. Niżej, coraz niżej, dolną część gór we władanie przejmuje człowiek. Przeobraża tereny, najczęściej w tarasy. W uprawie ziemniaki wiodą prym oraz rośliny strączkowe. Drzewa iglaste pojawiły się, z każdym obrotem koła zwiększają swoją liczebność. Coraz więcej śniegu w górach, potworzyły się lodowce górskie, spływające jęzorami w dół. Żwawo szumią strumienie. Wodospady, po kilka na raz. Dużo śmiechu dostarczają wszelacy drogowcy. Głównie jak oni pracują/nie pracują. Dużo kobiet w tej branży działa. Niektóre sytuacje są tak absurdalne że stajemy, chwila zdziwienia i śmiech. Nie wierzysz że to co widzisz to prawda. Idzie czterech gości z miotłami zrobionymi z gałęzi. I tą niby miotłą zamiatają czyściutki nowy asfalt. Za często nie machają ręką. Duży żółty namiot stoi przy drodze, nad rzeką. Może coś na ząb, myślimy. Przyda się dziś biednie z jedzeniem wyszło. W środku impreza. Alkohol nisko i wysoko procentowy. Wstyd odmówić. Angol z gorącą Baskijką (nie Hiszpanką) na rowerach przemierzają Himalaje. Wiek odpowiedni, uroda iberyjska. Zabralibyśmy Ją na parę dni. Zatrzymuje się samochód terenowy. Czterech Hindusów w środku. Pytają o drogę. Zapraszają do środka. Dają mi fanta. Szalej kolego – mówi jeden z uśmiechem na twarzy. Dostaję w prezencie co nieco na jeszcze jednego fanta. Lama się ucieszy. Dwa namioty za ostatnią wioską przed przełęczą stoją. Między dużymi kamieniami. To my. Deszcz pada, dawno go słyszeliśmy. Przygotowuje jutrzejszy grunt, żeby się nie kurzyło. To monsun, będzie częściej padać.
Padało w nocy i cały poranek. Późniejszy start. Ostatnia przełęcz w „niebiosach”. Rohtang La 3979 m.n.p.m. Przeloty. Dużo chłodniej, błoto i kamienie. Tylne koło boksuje, walka z podłożem. Mimo to żwawo do góry. Ruch spory, turystów multum. Po drodze straszą że na górze trudne warunki. To nasza specjalność pokonywanie ich. Od połowy podjazdu asfalt aż do przełęczy. Pozytywna niespodzianka. Deszcz zwiększa aktywność. Dwa kilometry przed siodłem chaos spowodowany rzeszą turystów. Przyjeżdżają tutaj poślizgać się po śniegu. Większość ma specjalne kombinezony. Nie przeszkadza im zlewa. Rowerzyści też są. Raczej nie spodziewali się takiej pogody. Skromnie ubrani, co poniektórych telepie. Rohtang La. Tędy wiatr z całą siłą przeciska się dalej w głąb gór. A my z całej siły zmierzamy w przeciwnym kierunku. W chmurach, widoczność do czubka nosa. A pisałem że jesteśmy w „niebiosach”. Tym razem wolniej w dół. Wszystkie ubrania przemoczone. Najszybciej marznął palce u rąk. Ruski kaloryfer, na chwilę rozgrzewa dłonie i palce. W strugach wody z góry i z dołu wpadamy do pierwszej restauracji po drodze. Lemon tea, big. W palcach powoli wraca krążenie. Omlet podwójny. Grzejemy się przy piecu w kuchni razem z kucharzami którzy ciągle gotują. Jak przyjemnie ciepło tu. Pogoda się poprawia, temperatura wzrasta. Teraz odpowiednia sceneria powstała, nie do opisania, przedstawienia. Góry połączyły się z chmurami. Jedne były pod nimi a inne nad jakby się na chmurach unosiły. Zielone wyspy. Czad. Kręto. 40 kilometrów serpentyn!!!. Zawrót głowy. Zjeżdżamy z wysokich Himalajów. Docieramy do Manali. Takie Zakopane z Krupówkami tylko że tu bardziej barwni ludzie. Hamburger z frytkami, jednak śmieciowe jedzenie wchodzi najlepiej. W deszczu szukamy miejscówki. Gompa to zawsze dobre miejsce. Okazuje się że jest tu jeszcze monastyr i szkoła buddyjska. Zapraszają ochoczo. Ciepła herbata w kuchni. Uczniowie pomagają rozbijać namioty. Jutro czai o szóstej rano przypomina kucharz. Eee kto tak rano wstaje? Monsun. W Manali rozpoczyna/kończy się „podniebna autostrada” coś około 500 kilometrów. Najwyższa droga na świecie, 5 przełęczy. Mieliśmy wymarzoną pogodę. Jedna tylko w deszczu, zawsze inaczej, na długo zapamiętana będzie. W zeszłym roku o tej porze lało i dużo śniegu było mówili z United Cyclists. Warta polecenia, rowerem jak najbardziej, wcześniej odrobinę pojeździć. Doszły nas słuchy że w Srinagar zastrzelono policjantów. W mieście powstał niezły dym, strzelaniny na ulicach. Zablokowano ruch na trasie Jawahar Tunel-Kargil. Są problemy z wyciągnięciem obcokrajowców ze Srinagar, siedzą w hotelach. Nam się udało zawczasu tam być.
Z samego rana rekonwalescencja roweru. Po wczorajszym zjeździe błoto z wodą zdarły klocki do zera. Do południa sprawy organizacyjne w Manali. Powróciliśmy do wielobarwnych Indii, widać to wszędzie. Chaos i zgiełk, to też jest interesujące. Zaczęło padać. Mokre ubrania na siebie. Przyjemnie się jedzie chociaż dużo wody to ciepło. Zielono wszędzie. Palmy i kaktusy dodają uroku trasie. Mijamy wypadek. Kierowca miał niesamowite szczęście. Jemu nic a pół chałupy nie ma. Jak wyciągnęli samochód na drogę to dalej siedział za kierownicą i się uśmiechał. W miejsce pasażera weszło pół dachu. Po tej stronie miałby niewielkie szanse.
Powolutku opuszczamy te niesamowite góry. Teraz pasma zdecydowanie niższe ale nie mniej atrakcyjne. Wszędzie zielono, drzewa iglaste, liściaste, owocowe: granaty, mango. Droga kręta, pod górę umiarkowane tempo, z góry fajna zabawa. Tak od trzech dni. Czasami w chmurach. Temperatura odpowiednia do długiego kręcenia. Trasa z Shimli przez Solan do Nahan warta uwagi. Jak ktoś nie chce jechać w wysokie góry tu znajdzie satysfakcję. Im niżej tym bardziej indyjsko. Obrazy jak z początku wyprawy. Powróciło również częste selfie i ciepłe whisky – only one, guys. Dwóch koleżków jedzie skuterem. Między nimi koza. Raczej zadowolona z przejażdżki. Ciekawe dokąd z nią jadą? Świerszcze z żabami walczą o prym wokalny w naszym otoczeniu.
Monsun w natarciu. Droga krajowa a przejeżdża się przez brud, nieraz. Zielona dolina, palmy rosną, po drzewach skakają małpy, parno a w dolinie nad strumieniem stoi wielbłąd. Skąd? Jak? Przejazd przez Dehra Dun z kanonadą klaksonów. Duże zatłoczone miasto. Kolorowe warzywno-owocowe stragany. Jak najbardziej korzystamy. Po drodze często i gęsto mijamy „pomarańczowych ludzi”. To pielgrzymi zmierzający do Haridwar. Ciężko z noclegiem, koło torów wypadło. Deszcz rytmicznie bębni w namiot. Grzmi, błyska się. Pociąg przejeżdża, donośnie to akcentuje, ziemia drży pod namiotem. Nocleg na kolei.
Haridwar – pomarańczowe miasto. Jedno z siedmiu świętych miast hinduizmu. Magnesem przyciągającym tu tłumy jest święty Ganges. Cuda na kiju się dzieją. Modły, obrzędy, kąpiel w rzece. Wszelakiej maści ludzie. Niektórzy niestandardowo wyglądają. Czuć ćaraś (haszysz). Ciężko opuścić to miejsce. Fascynujące i tajemnicze. Pogoda zmierza ku lepszemu. Mijamy pielgrzymki pomarańczowych zmierzających do/z Haridwar. Najlepsze są ciągniki z przyczepami barwnie przystrojone z muzyką grającą na full. Z daleka ich słychać że jadą. Rozśpiewani, rozbawieni. Energicznie celebrują swą pielgrzymkę. Trochę stopem chcemy podjechać. Czas pędzi stale. Zatrzymuje się ciężarówka. Rowery na dach, a my z mandżurem do kabiny. Wysiadamy 150 kilometrów dalej w Kashipur. Noc. Kolacja. Namioty rozbijamy na stacji benzynowej.
Przenosimy się na większą stację, lepsze miejsce żeby złapać stopa. Dla Lamy wczorajsza kolacja okazuje się zgubna. Mega zatrucie. Wszystko co wchłonie zaraz wychodzi. Cały dzień odłogiem na karimacie lub kiblu. Pracownicy stacji wyciągają pomocną dłoń, oferują pokój. Przynoszą lekarstwa. Drugi dzień walki, brak poprawy. Na domiar złego właściciel stacji delikatnie nas wyprasza. Proponuje nocleg za opłatą w swoim hotelu. Dzięki mamy namioty. Tu zawsze ktoś pomoże. Po drugiej stronie ulicy właściciel sklepu oferuje nocleg w biurze/magazynie na podłodze. Czemu nie. W zaistniałej chorobowej sytuacji jak znalazł. Wiatrak przy suficie chłodzi powietrze. Powrotu do zdrowia najbardziej potrzeba.
Kurwa, w nocy coś tak gryzło, nie szło spać, całe ręce i gęba w bąblach. Lama słabińko wygląda. Konający. Mówi że umiera. Lepiej nie bo jak dwoma rowerami dalej pojadę. Gospodarz radzi żebyśmy udali się do lekarza, tu nieopodal. Tak robimy. Krótkie badanie i chory dostaje trzy tabletki: niebieską, czerwoną i żółtą. Mają pomóc. Nie pomagają, coraz silniejszy ból. Dobra, kolejna deska ratunku – szpital. Lądujemy na izbie przyjęć. Na kozetce siedzi pacjent. Ma ucięte wszystkie palce u prawej dłoni. Leje się krew. Lekarz się przygląda co zrobić, zero paniki, po obu stronach. Powoli zaczyna się opatrunek, będzie żył, no cóż bez palców. Lamie proponują zostać w szpitalu. Jest przeciw. Panie – mówi z powagą doktor – jeśli chcesz żyć to zostań w szpitalu, a jeśli nie to odejdź. Chwilę zawahania, pewnie że zostaję. Zastrzyki i kroplówka to ma pomóc. Pacjent ląduje w najdroższej sali. Jedno łóżko, klima, telewizor. Poprawa odczuwalna w krótkim czasie. Koło jedenastej w nocy, gdy już śpimy, z hukiem otwierają się drzwi do naszej sali. Wpada sprzątacz z mopem i ostro jedzie podłogę. Nic go nie obchodzi że śpimy. Już nie śpimy. Opieprzamy Go. To są właśnie Indie. Na okrągło zaskakują, zadziwiają.
Będzie żył, Lama. Wszystko powoli wraca do normy. Profilaktycznie rano jeszcze jedna kroplówka. Rachunek, jak za uratowanie życia, śmieszny. Na dodatek dostajemy rabat. Lekarz który ocalił Lamę obowiązkowo żąda selfie. Jest szczęśliwy że mógł pomóc. Małe problemy z wymianą waluty. Z uśmiechem na twarzy wracamy do naszego gospodarza. Oznajmiamy że już wszystko w porządku. Można sunąć dalej. Elektroniczna waga, korzystamy z ciekawości. Utraciliśmy po 10% masy ciała. Dobrze/niedobrze. Wiele/niewiele. Dziękujemy za gościnę, żegnamy się. Żal odjeżdżać, śliczne córki ma nasz gospodarz. Pełnoletnie. Wspólna fota, tyle naszego. Chwilę kręcenia i łapiemy stopa. Pick up. 40 kilometrów na pace. Kierowca jedzie ostrożnie, całkiem nie jak w Indiach. Chwilę na siodełku i kolejna podwózka. Duża ciężarówka. Kilometry mijają szybko. Z paki samochodu oglądamy zachód słońca. Pytamy ile za podwózkę. Mały chłopaczek coś nie wyraźnie mówi. Koło nas zatrzymuje się auto osobowe. Wyskakuje z niego Sikh. Pyta o co chodzi. Wyjaśniamy. Daje chłopcu stówę i wszyscy się rozjeżdżają. Przypadkowa, nieznana osoba zapłaciła za nas. Nie-do-wiary. Takie rzeczy tylko tu. Ciemno trzeba szukać noclegu. Przydomowa świątynia, koło niej idealne miejsce pod namiot. Pytamy młodego chłopaka czy możemy tu zostać. Możecie – zapewnia. Tłum gapiów obserwuje rozbijanie namiotów. Poznajemy właściciela terenu. Opowiada o sobie i rodzinie. Pięciu braci z żonami i dziećmi mieszka w jednej wiosce. Herbata i jedzenie moment lądują na prowizorycznym stole. Sympatycznie.
Ale wygodnie się spało, na miękkiej trawie. Spakowani. Bez herbaty i czegoś na ząb ani rusz. Prawdziwa gościna. Dziękujemy i dalej w drogę. Docieramy do granicy z Nepalem. Formalności i jesteśmy po drugiej stronie. Tak samo czy inaczej? Trudno stwierdzić. Inne pieniądze, ceny. W Mahendranagar kupujemy bilet, potrzebujemy podjechać autobusem. Rowery na dach. Ponad 400 kilometrów przed nami.
Aż 13 godzin przemierzał ten dystans autobus. Kilka dłuższych przerw po drodze, głównie postój na jedzenie. Butwal stacja końcowa. Wita nas deszczem i ciepłem. Co nieco przekąsili, ubrania przeciwdeszczowe (tylko tak je się nazywa) i wracamy w Himalaje. Leje, woda żnie drogą, nie przeszkadza w jeździe bo otoczenie ekscytujące. Może jednak postój. Z każdym kilometrem daje o sobie znać nocne zmęczenie jazdą PKS-em. Czterogodzinny błogi sen. Wypogodziło się, wraca energia do kręcenia. Wokół dżungla, oddycha.
Nie zawsze opłaca się korzystać z dobrodziejstw natury i czerpać wodę do picia z otoczenia. Mogą przytrafić się nie pożądane skutki. Śrajtaśma częsta w użytku. Powoli z każdym zakrętem coraz bliżej Pokhary. Jesteśmy. Ciasno na ulicach. Jarmark. W kawiarence internetowej spotykamy Niemca. Sam nas zaczepia. Super, jesteście z Polski. Wiele nas łączy dobrego i złego – stwierdza. Oferuje pomoc w każdym zakresie. Jedziemy nad jezioro. Urocze miejsce. Ciekawe rzeczy opowiada. Dobrze się słucha. Musiał uciekać z ojczyzny, zaszedł za skórę ludziom którzy żyją z wojen. Grozili mu. Tu odnalazł swoje miejsce. Ożenił się z Tybetanką. Poinformował nas o niebezpieczeństwach czyhających w Nepalu. Miło spędzamy wspólnie czas nad głównym punktem Pokhary czyli jeziorem Phewa. Zmierzamy dalej, autobus do Kathmandu. Rowery po raz kolejny na dach. Niecałe 300 kilometrów do stolicy. Telepiemy się 10 godzin. Potwornie męczące są te podróże autobusami. Trudno usnąć w czasie jazdy. Rano Lama znowu czuje się nie najlepiej. Powracają niedawne dolegliwości i dołącza przeziębienie. Docieramy do Durbar Square. Obowiązkowy punkt Kathmandu. Wielowiekowe budowle sponiewierane przez czas i niedawne trzęsienie ziemi. Stoimy naprzeciw historii. Czujesz że jesteś w wyjątkowym miejscu. Ogrom pracy włożyli ludzie w te budowle. Patrzysz. Przesuwasz dłoń po drewnianych rzeźbach. Każdy szczegół zadziwia. Jesteś/poruszasz się jak zaczarowany. Świątynie ściągają mnóstwo wiernych. Wokół placu ciasna zabudowa, plątanina niezliczonych uliczek. Kwitnie handel. Można zjeść, kupić pamiątkę, ubrać się. Łatwo się zgubić. Resztę dnia przebimbaliśmy na placu. Nocne ciemności i ogromny tłok sprawiły że w czasie ewakuacji z centrum rozdzieliliśmy się. Działający dobrze do tej pory system odnajdywania się zawiódł. Noc spędzamy osobno. Ja na jednym ze stopni świątyni na placu. Krystian, nie wiem co się z Nim dzieje. Ciekawe czy jutro się odnajdziemy? Rozkładam karimatę, leżę. Przychodzi czarny pies rasy burek. Chwilę bada teren i kładzie się koło moich nóg. Warczeniem przepędza podchodzące do mnie inne psy. Mam ochronę i pewnego stróża. Ciekawe kto go przysłał?
Rano otwieram oczy. Jest, śpi burek. Pojawia się coraz więcej ludzi. Trzeba wstawać. Ogarniam mandżur. Burek też wstał. Przeciągnął się, popatrzył i pobiegł. Więcej go nie widziałem. Czas odszukać Lamę. Musiał pojechać wczoraj we wcześniej umówionym kierunku. Niespodziewanie spotykam Go na obrzeżach stolicy. Wściekły. W nocy skradziono mu jedną sakwę. Kto inny będzie miał pamiątki i inne graty. Nic przyjemnego. Nie wiem czy jakiś kraj na świecie ma gorszą drogę prowadzącą do/z stolicy. Po krótkim dystansie Krystian oznajmia że czuje się źle i dalej na dwóch kołach nie jedzie. Żal odpuścić odcinka przez góry. Trudna decyzja. Rozstajemy się. Czymś dojedzie do Hetuady. Długi dystans przede mną a mało czasu. Na początek rzeźnia, trzeba wbić się na grzbiet pasma. Ciężko ale dobrze idzie. Skromne wioski poukrywane w górach. Po 40 kilometrach docieram do przełęczy. Szybka herbata i ciastka. Akurat leje. Na krótkim zjeździe chwila odpoczynku. W dolinie na polu rządzi kapusta, całe zagony. Jeszcze raz do góry, tym razem 25 kilometrów, nieco łagodniej. Przed przełęczą idzie drogą Hans, proponuje dobry bar. Chętnie, głodny jak wilk. Podjazd wyssał wszystko. Zupa z makaronem, jajkiem i mnóstwem warzyw. Rozgrzewająca. Właściciel baru zapewnia mnie że nie dam rady dojechać do założonego celu. Jest zbyt późno. Eeee, dam radę. Intensywność opadu wzrasta. Jestem na Simbhanjyang Pass 2488 m.n.p.m. Nie przypuszczałem że tak wysoko trzeba będzie wjechać. To lecimy w dół. Niesamowite pożegnanie z Himalajami. Co tu się dzieje! Chmury nademną, ja w chmurach, podemną. Pada, moment dalej wyłania się słońce tworząc tęczę. Obłoki pary wodnej tańczą między drzewami. Znowu przejazd przez deszczową chmurę. Ciągłe emocje. Postój, chociaż przez chwilę na te niewiarygodne obrazy popatrzeć, zapisać w pamięci. Droga poprowadzona po mistrzowsku. Projektant powinien dostać nobla. Nawet sekundy nudy. Zakręt goni zakręt. Tylko ostrożnie bo Taty jeżdżą a wąsko. Hamulce słabiutkie, jazda na większym ryzyku. 50 kilometrów w dół, przedniej zabawy. Organizm w szaleńczym tempie produkuje endorfiny. Wcześniejsze zmęczenie odleciało z chmurami. Po ciemku wpadam do Hetuady. Jeść, pić. Wsłuchuję się w muzykę ze świątyni. Jeden z instrumentalistów wręcza mi owoce. Oprowadzam się po mieści. Misiek, misiek – słyszę głos dobiegający z samochodu dostawczego. Lama dotarł, stopem. Rozbijamy się nieopodal sklepu, za pozwoleniem właściciela. Co za dzień, emocje, widoki, na długo w pamięci.
Coś ta choroba nie chce odpuścić. Dalej przemierzamy trasę w pojedynkę. Przez dżunglę docieram do granicy Nepalu i Indii. Udało się po drodze zobaczyć słonia. Duże zwierzę. Tu się spotykamy, powrót do Indii. Resztę dnia kontynuujemy na kołach wspólnie. Biedne tereny mijamy. Chaty z trzciny bądź gliny, takie lepianki. Wszędzie kozy z wyraźnie zaznaczonym szkieletem. Dużo, dużo dzieci bawią się na ulicy: kamieniami, śmieciami, taplają się w błocie. W czasie postoi otacza nas duży tłum ciekawskich. Jak okiem sięgnąć wszystko zalane wodą. Drogę podnoszą bo woda ją ciągle niszczy. Powrócił parnik w nocy. W namiocie jak w szklarni. Można pływać we własnym pocie. Nici ze snu, może nad ranem przyjdzie.
Brak apetytu powoduje słabą moc w nogach. To tym razem gdzie się spotkamy wieczorem? Może w Gorakhpur? Ok. Jesteśmy umówieni. Lama będzie odpoczywał. Płasko cały dzień. Częste przystanki na uzupełnienie płynów a idzie ich bardzo dużo. Grzeje niemiłosiernie. Można poprawić opaleniznę. Samemu jedzie się trochę inaczej. Jesteś zdany tylko na siebie. Kontrolujesz wszystko. Własne tempo, przerwy, dystans. Niezależność. Niestety porozmawiać można tylko ze sobą. Nie mogę odnaleźć drogi. Znikąd pojawia się z pomocą młody chłopak. Na kartce rysuje trasę. Na mapie to droga krajowa a w rzeczywistości to gruntowa, bagno, przez dżunglę. Niejednokrotnie przenoszenie roweru przez rozległe kałuże. Fatalna droga, obita dupa od ciągłych nierówności, palące słońce zniechęcają do dalszej jazdy. Jest stacja PKP. W moment już mam kilku znajomych. What do you need brother? – pyta ktoś z tłumu. Dam radę pociągiem pojechać z rowerem do Gorakhpur? – niepewnie pytam. Spierają się między sobą, chodzi o rower czy da radę go wziąć. Jeden zapewnia że można. W biletomacie kupują mi bilet, kas brak. Żeby kupić trzeba mieć specjalną kartę. Koszt zwracam z napiwkiem, nie chciał przyjąć. Czas do pociągu poświęciłem na kąpiel pod hydrantem. Ktoś przyniósł wiaderko i kilku chętnych do pompowania wody. Odświeżony mknę indyjską koleją. 90 kilometrów za 1,50 PLN, z rowerem. Jaka cena taki standard. Nawet jednej kontroli w pociągu, bo kto by to ogarnął. Fajowo było. Bardzo duża stacja w Gorakhpur. Reklamuje się że ma najdłuższe na świecie rampy. Perony wypełniają śpiący ludzie, gdzie popadnie. Może jakaś pielgrzymka? Tylu ich jest. To codzienność. Na placu przed budynkiem jeszcze więcej śpiących! Śpią na podłożu. Może kolej strajkuje? Eeee, tanie połączenia więc mogą się przemieszczać. Między śpiącymi przemykają dobrze odżywione szczury. Jaka panika, przyroda w mieście zaznacza swoją obecność. Jest i Lama, napotkał nieco problemów z dojazdem tutaj. Młodzi Hindusi znający angielski z przyjemnością lubią pomagać obcokrajowcom. Mamy takiego. Przedstawiam naszą potrzebę. Szwędamy się wspólnie od okienka do okienka. Nie prosta sprawa kupić bilet z bagażem w postaci roweru. Bicykl musi być nadany jako dodatkowy bagaż, papierkowa robota. Okazuje się że najbliższy pociąg do Agry mamy za 12 godzin. Pan w kasie biletowej zdziwiony że nie śpimy w hotelu. A gdzie – pyta. Na dworcu, na glebie jak wszyscy – odpowiadamy z zadowoleniem. Trudno mu uwierzyć. Stała śpiewka że to niebezpiecznie. Jeszcze bardziej zdziwiony że chcemy bilet na drugą klasę. Przestrzega, warunki ekstremalne. Żeby On wiedział ile razy podróżowaliśmy w wszelakich trudnych warunkach. Pewnie myśli biały to kasiasty i wygodny. To nie my. Śpimy przed dworcem z tłumem i przebiegającymi gryzoniami z długim ogonem. Jaszczurki pomykają po ścianach i sufitach. Nienaturalnie to wygląda.
Jako tako dało się wyspać. Opakowanie na okulary leżące koło mnie wyparowało. Po co komu? Widocznie tej osobie bardziej było potrzebne jak mi. Żadna strata. Tłum śpiących na placu zmniejsza się. Organizujemy przekazanie rowerów do wysyłki Indian Railway. Mimo komplikacji poszło. Peron pęka w szwach. Z delikatnym opóźnieniem wtacza się pociąg. Duże poruszenie. Co sprawniejsi wsiadają gdy pociąg się jeszcze nie zatrzymał. Mamy bilet na drugą klasę, właśnie nas minęła. Wsiadamy gdzie popadnie. Sleeper, chyba jakaś lepsza, tak nam się na początku wydawało. Przysiadamy się gdzie wolne miejsce. Chociaż pierwsza stacja to prawie wszystko zapełnione w opór. Co postój to ciaśniej. Zaczyna panować chaos. Gdzie się tylko da to śpią ludzie. Przy kiblach jest najgorzej. Sytuację trochę ratują pootwierane okna i drzwi. Sami wcisnęliśmy się na podłogę wagonu. W miejsce gdzie akurat było wolne, między czyjeś nogi, bagaże i tuzin klapek. Raz przyjęta pozycja nie mogła ulec zmianie. Opuszczenie miejsca niosło ryzyko z szukaniem nowego.
Dojechaliśmy do Agry, trochę powyginani. O cudo rowery dotarły, mieliśmy obawy. W ciemnościach wtaczamy się pod Taj Mahal. Dzień świta, zaczyna się coś dziać. Chociaż to jeden z symboli Indii rozpoznawalny na całym świecie to wokół rozpierdol po indyjsku. Pierwsi klienci kupują bilety. Tłum gęstnieje w oczach. Lama śpi, jego czas. Dwóch umorusanych chłopczyków się przysiada. Opowiadają że biedni, w szałasie mieszkają. Może i prawda. Całymi dniami zbierają butelki plastikowe które sprzedają później. Starsi chłopcy przeganiają ich i mówią żebym uważał na Nich. Kilka razy do mnie przychodzili, zawsze uśmiechnięci. Za skromne wsparcie kupili chipsy i przyszli poczęstować. A tacy źli mieli być. A tłum gęstniał i gęstniał. A w nim naciągacze – sprzedawcy szajsowych pamiątek. Bardzo namolni. Super obserwowało się jak tłum ulegał ich sugestiom. Na początku nikt nie chce kupić. Cena w dół o 100% od początkowej, to zazwyczaj zadziałało. Ostra konkurencja na rynku między sprzedawcami. Wybuchały sprzeczki i bijatyki. Lama wypoczął, poszedł zwiedzać. Wychodzący tłum atakowany przez oferentów pamiątek bez pardonu. Taj Mahal in snow. Taka kulka wypełniona wodą a w środku replika T. M. Potrząśniesz i pada na nią niby śnieg. 100 Rps (rupii, ok. 6 PLN), na początek. Już za 20 Rps chcą mi wcisnąć. Na co mi to gówno – odpowiadam im ciągle. Szybko pojęli to słowo. Wytrwale później powtarzali gówno, gówno, śmiejąc się przy tym. Łańcuszki, pierścionki, bransoletki ogólnie świecidełka. Sporo tego opychali. Wychodzący tłum łatwo ulegał chyba dlatego że podążając z jednego z najsłynniejszych miejsc naszego globu wyglądał na mocno zmęczony. Słońce robiło swoje, grzało diabelsko. Może być ale szału nie było – skwitował Lama po zwiedzaniu tego cudu. Trzeba przyjechać i samemu ocenić. Opisu taj Mahal nie będzie. Internet jest. Wyjeżdżamy z Agry. Tu się nie rozbijajcie węże są – twierdzi dwóch gości na motocyklu. Ta, na pewno. Nie było okazji jeszcze zobaczyć.
W kierunku Delhi.
Podjeżdża gość skuterem.
Palicie?
Kiwamy głowami.
100 Rps – proponuje cenę.
Bierzemy, kto by się targował, żadne pieniądze.
Lama znowu słabnie. Dużo odpoczywa.
Może dziewczynki, śliczne, młode jedyne 5000 Rps (cena wyjściowa) za dwanaście godzin w tym pokój – proponuje właściciel restauracji. Oferta warta rozważenia i warta grzechu.
Awaria opony i tylnego koła, obie rzeczy dziwnie się zdarzyły. Przypadkowy motocyklista załatwia miejsce pod namiot. Nocleg na placu betonowni. Ochroniarz pilnował nas całą noc. Przyjemnie ciepło w namiocie, klei się wszystko. Lama trafia po raz drugi do szpitala. Kroplówki obowiązkowo. Po południu wychodzi podreperowany. Przejażdżka po rozświetlonym, kolorowym centrum Delhi. Ekskluzywne sklepy i restauracje też są. A gdzie ostatni nocleg? Oczywiście najprościej na stacji kolejowej z tłumem podróżnych. Wygodnie, tylko że o północy, kiedy wszyscy smacznie śpią, wpada ekipa sprzątająca. Gość polewa podłogę wodą z szlaucha. Ludzie zrywają się jak poparzeni. Dobre przedstawienie. Indie zaskakują do końca. W stronę lotniska. Ktoś buchnął nasze ukryte pudełka na rowery. Pojawił się problem. Rowery opakowaliśmy kartonowymi pudełkami po chipsach. Kupiliśmy je od przypadkowego chodnikowego sprzedawcy. Ostatni gapowicze przy pakowaniu i z bekiem do domu. Tym razem lot przebiegł zgodnie z planem. Do Urzędowa przywiózł nas Jaruś, swoim ponadczasowym, niezniszczalnym nissanem.
Dwa zdania. Żadna książka, relacja, video nie jest wstanie ukazać co się tam dzieje i czego można doświadczyć. Albo pokochasz ten kraj albo go znienawidzisz.
Jak zawsze znaleźli się wspaniali ludzie którzy ile tylko mogli pomogli nam zorganizować tą niesamowitą, niepowtarzalną wyprawę. I tak w pierwszej kolejności poza kolejnością kogo tam mamy: PAPRYKARZY SZCZECIŃSKICH (Oni zawsze są z nami), MARTĘ I ŁUKASZA BĄKÓW (Mały bar), TOMASZA ŁACIŃSKIEGO (Usługi ogrodnicze i wysokościowe), JOANNĘ BARABASZ (wiadomo rodzina), STAROSTWO POWIATOWE W KRAŚNIKU (Wydział promocji), CROSSO (sponsor sakw). Wszystkim LUDZISKOM śledzącym nasze zmagania w internecie. OGROMNE DZIĘKI!!!