Magda, Kamil oraz Adam. Cała nasza trójka na co dzień studiuje Mechanikę i Budowę Maszyn na Wydziale Mechanicznym Akademii Morskiej w Gdyni. Drugi weekend marca 2013 roku postanowiliśmy  przeznaczyć na udział w XV-tych Ogólnopolskich Spotkaniach Podróżników, Żeglarzy i Alpinistów – Kolosy 2013. Dzisiaj możemy stwierdzić, iż te trzy dni wywróciły nasze życie do góry nogami. Oczywiście w pozytywnym tego słowa znaczeniu.

Najbardziej zafascynowały nas prelekcje osób, które postanowiły zwiedzić świat na dwóch kółkach. Na długo w naszej pamięci zapisały się relacje podróżników, którzy do czasu wyjazdu, z rowerem mieli niewiele do czynienia, a pomimo tego postanowili zmienić swoje życie i przeżyć przygodę, właśnie na siodełku rowerowym. Skoro Ania Baran, młoda dziewczyna, pojechała w pojedynkę na Nordkapp, wcześniej nie pokonując więcej niż 20 kilometrów jednego dnia, to dlaczego nam niemiałoby się udać coś podobnego?

Akademia Morska w Gdyni oprócz przygotowania teoretycznego zapewnia przyszłym oficerom mechanikom okrętowym praktykę morską na statkach szkoleniowych.  Z tego względu studenci trzeciego roku Wydziału Mechanicznego, na początek września ubiegłego roku zaplanowane mieli zamustrowanie w amsterdamskim porcie na żaglowcu szkoleniowym STS Dar Młodzieży. W ramach praktyki studenckiej czekać miał nas czterotygodniowy rejs do macierzystego portu w Gdyni.

Był koniec czerwca,  do pojawienia się w Amsterdamie mieliśmy jeszcze ponad dwa miesiące. Decyzja nie mogła być inna: jedziemy tam na rowerach! Po trapie wprowadzimy nasze pojazdy na pokład słynnego Daru Młodzieży i drogą morską wrócimy do domu! Takie wakacje miały się nie powtórzyć, więc już dzień po ostatnim egzaminie na uczelni zaczęliśmy się pakować, by następnego ranka rozpocząć naszą przygodę życia.

Jako, że na pokonanie trasy z Polski do Holandii czasu mieliśmy aż nadto, zdecydowaliśmy, że najpierw kierować się będziemy na południe starego kontynentu. Na start naszej rowerowej przygody wyznaczyliśmy przygraniczną, uzdrowiskową miejscowość, położoną w dolinie rzeki Poprad. Z Gdyni do Muszyny postanowiliśmy dotrzeć Polskimi Kolejami Państwowymi, co z perspektywy czasu okazało się nie najlepszym pomysłem:

– poproszę trzy bilety na wieczorny pociąg do Krakowa.

– niestety, nie ma takiego pociągu.

– jak to nie ma?

– po prostu, nie ma.

– pół godziny temu wydałem trzydzieści złotych na rozmowę telefoniczną, podczas której dostałem informację na temat tego połączenia.

– ale…

– kilkanaście minut po godzinie dwudziestej trzeciej odjeżdża bezpośredni pociąg do Krakowa, proszę sprzedać mi te bilety.

 

Skończyło się na tym, że krok po kroku, osobiście musieliśmy pokazywać Pani kasjerce co ma przyciskać na dotykowym ekranie swojego komputera. W taki oto sposób bilety w końcu się znalazły, a nam pozostało tylko przeczekać prawie pół dnia na upragniony pociąg. Dalej było już z górki, po prawie 48 godzinach romansu z polską infrastrukturą kolejową udało nam się w końcu dotrzeć na miejsce.

Rowerowe zmagania rozpoczęliśmy niecałe dziesięć kilometrów od południowej granicy Polski, co sprawiło, że już kilka chwil po zakończeniu śniadania byliśmy na Słowacji. Pierwsze spotkania z sympatycznymi mieszkańcami małych miejscowości, pierwsze poszukiwanie miejsca na rozbicie namiotów, pierwszy polowy obiad i pierwsza kąpiel w górskim strumyku. Już wtedy wiedzieliśmy, że to jest to, co chcieliśmy osiągnąć wyruszając w tę podróż! Zdaliśmy sobie sprawę, że choć to dopiero początek naszych wakacji, możemy już stwierdzić, iż nasze wspólne marzenie udało się nam zamienić w rzeczywistość. Oderwaliśmy się od codzienności i gnaliśmy w nieznane!

Po Słowacji przyszedł czas na Węgry. Choć spędziliśmy w tym kraju tylko jedną noc, przekonaliśmy się, na czym polega sposób  nocowania zwanym „na gospodarza”. Pomimo bariery językowej, zupełnie bezinteresownie zaproponowano nam bezpieczny nocleg, podwórkowy prysznic oraz kolację w miłym towarzystwie przy winie domowej roboty. Następnego ranka po wspólnym śniadaniu i wizycie u sąsiada, który poczęstował nas kawą z rumem, aż żal było ruszać w dalszą drogę.

Kolejnym państwem, które odwiedziliśmy, była Rumunia. Już pierwsze chwile po przekroczeniu granicy pokazały nam, jak bardzo gościnni są ludzie zamieszkujący kraj, w którym się znaleźliśmy. Żywność, którą nas obdarowali na widok biało-czerwonych flag, starczyła nam jeszcze na cały kolejny dzień. Jak się później okazało, podobne historie w Rumunii spotykały nas bardzo często.

Wieczorami, kiedy stwierdzaliśmy, iż zbliża się odpowiednia pora na zakończenie kolejnego rowerowego dnia, w zwyczaju mieliśmy pytać napotkanych po drodze ludzi o przyjemne miejsce w okolicy, w którym moglibyśmy spędzić najbliższą noc. Tłumaczyliśmy, że mamy na myśli jezioro lub rzekę, nad którymi moglibyśmy rozbić nasze namioty. W Rumunii takie tłumaczenia na nic się nie zdawały- praktycznie każda podobna sytuacja kończyła się… noclegiem w gospodarstwach naszych rozmówców. Gościnność i zaufanie jakim darzyli, była dla nas wprost szokująca.

Podczas jednej z nocnych pogawędek z naszym gospodarzem, dowiedzieliśmy się o krainie historycznej Maramuresz. Gigi, u którego gościliśmy długo przekonywał nas o tym, że będąc w Rumunii nie możemy nie odwiedzić tego regionu. Choć nie było to nam po drodze, postanowiliśmy odbić w kierunku północno-wschodnim by po kilku dniach przekonać się, że czas, który poświęciliśmy na zwiedzenie tej okolicy nie poszedł na marne. Gigi miał rację, do dziś możemy zachwycać się tam doskonale zachowaną, drewnianą architekturą wiejskich gospodarstw oraz Cerkwii, a mieszkańców każdej z wsi charakteryzuje niespotykana serdeczność oraz przywiązanie do tradycji, czego dowodem są chociażby stroje ludowe, w których dumnie prezentują się na co dzień.

O bezinteresowności tamtejszej ludności mieliśmy okazję przekonać się również pewnego popołudnia, kiedy to Magda oznajmiła, iż z powodów osobistych musi jak najszybciej wrócić do domu. Przypadkowo napotkani na ulicy ludzie przejęli się naszą sytuacją i praktycznie zorganizowali całą akcję związaną z jej powrotem do Polski. Zadbali o nas w pod każdym względem, począwszy od kolacji i noclegu, przez kupno biletów lotniczych, aż do transportu prywatnym samochodem na lotnisko. Kiedy Ja poleciałem z Magdą do Polski aby ją „eskortować”, w tym czasie Rumunii pozwolili Adamowi mieszkać u siebie. Całe zamieszanie z powrotem Magdy do Polski trwało 5 dni. Od momentu kiedy wróciłem do Rumunii, naszą podróż kontynuowaliśmy już tylko we dwójkę.

Ostatnie dni lipca przeznaczyliśmy na przejechanie dwóch najwyżej położonych i najbardziej krętych dróg w całej Rumunii. Zarówno szosa Transfogarska jak i Transalpina brawurowo przecinają malownicze pasmo Karpat Południowych, a ich najwyższe punkty wznoszą się na wysokości ponad 2000 m n.p.m. Rowerowa wspinaczka po górskich serpentynach wymaga sporo wysiłku, ale widoki na samej górze oraz kilkudziesięciokilometrowe zjazdy wynagradzają wszelkie trudy wyczerpujących podjazdów.

Ostatni dzień w państwie, które najmilej wspominamy spośród wszystkich jakie dane nam było odwiedzić w czasie tych wakacji, był nie mniej interesujący od wszystkich poprzednich. Wzięliśmy udział w rodzinnej biesiadzie przy grillu, zupełnie przypadkowo zaproszono nas na tradycyjne rumuńskie wesele,  by  po tych wszystkich szalonych atrakcjach spędzić pół nocy w gorących kąpieliskach termalnych, dziko położonych w przydrożnym lesie.

Po blisko czterech tygodniach w Rumunii, z łezką w oku opuściliśmy ten kraj malowniczą drogą prowadzącą wzdłuż Dunaju. Ta popularna trasa, na której spotkaliśmy wielu cyklistów z całego świata, doprowadziła nas do stolicy Serbii skąd pociągiem przemieściliśmy się do Baru, Czarnogórskiego miasta leżącego nad brzegiem Adriatyku. To był punkt zwrotny naszej trasy, która odtąd wiodła na północny-zachód, w kierunku Amsterdamu. Pedałowaliśmy  w scenerii gór wpadających w morze Adriatyckie. Przez gorące wybrzeża Chorwacji, Bośni i Hercegowiny oraz Słowenii, klimat śródziemnomorski nie dawał nam o sobie zapomnieć. Żar lał się z nieba, a gorący asfalt nagrzany do 65 ˚C buchał gorącem niczym piekarnik- to na pewno nie były optymalne warunki do jazdy na rowerze.

 

W Chorwackich miasteczkach mieliśmy okazję przekonać się jak wielu Polaków przyjeżdża tu na wakacje. Czasem nawet mieliśmy wrażenie, że jest tu ich więcej niż samych Chorwatów. Po tak długim rozstaniu z ojczyzną był to dla nas miły akcent podczas naszej podróży.

Gwieździste noce spędzaliśmy na pięknych, kamienistych plażach, które często wyposażone były w natryski ze słodką wodą. Nie ukrywamy, że po tak długiej rozłące z „profesjonalnymi narzędziami służącymi do kąpieli”, była to dla nas nie lada atrakcja. Zdarzały nam się również dni, kiedy zamiast jeździć na rowerze, wylegiwaliśmy w zacienionych miejscach nad samym morzem- jak na prawdziwych wakacjach.

Jeśli chodzi o temperaturę, przyjemniej zrobiło się dopiero po rozstaniu z Adriatykiem. Klimat zmienił się diametralnie, kiedy we Włoszech znaleźliśmy się przed najwyższym łańcuchem górskim Europy. Wtedy podjęliśmy również nie łatwą dla nas decyzję. Z Adamem przyjaźnię się nie od wczoraj, ale po dobrych kilku tygodniach przebywania ze sobą bez przerwy, siłą rzeczy pojawić się musiał  między nami „kryzys”. Każdy z nas inaczej wyobrażał sobie przejazd przez czekające na nas góry, w związku z czym postanowiliśmy się rozdzielić. Rozstaliśmy się nie wiedząc jeszcze, że ponownie spotkamy się dopiero… u celu naszej podróży.

W tym miejscu chciałbym przytoczyć relację Adama z tego fragmentu trasy:

Przyszedł wreszcie moment, na który czekałem od dawna. Alpy. Wręcz poraziły mnie ogromem, patosem, widokami. Czułem się jak natchniony. I to mnie w pewnym momencie zgubiło. Zauroczony krajobrazem przeforsowałem się jeżdżąc całe dnie, robiąc tylko przerwy na szybkie jedzenie. W końcu organizm zareagował. Pewnego ranka nie byłem w stanie przyjąć żadnego pokarmu i ledwo byłem w stanie zjeżdżać z górki. W dodatku kończyła mi się akurat woda. Jak na złość była to niedziela i wszystkie sklepy były zamknięte. Pół żywy dotarłem do dworca autobusowego w niedalekiej mieścinie, gdzie znalazłem publiczną toaletę. Po uiszczeniu opłaty za wstęp byłem w stanie napełnić kilka litrów wody z kranu. Wyborna w smaku nie była, ale cieszyłem się, że mam co pić. Zaopatrzony, zacząłem szukać miejsca gdzie mógłbym lec spokojnie i przespać chorobę. Tak przepchałem rower kilka kilometrów, przypominając już bardziej umarłego i ostatecznie rozłożyłem namiot w lesie za miastem. Podsumowując te 24 godziny z mojego życia mogę powiedzieć, że nie były one najłatwiejsze, ale z pewnością bardzo pouczające.

Następnego dnia jeszcze nie czułem się najlepiej, ale czas już lekko zaczynał gonić, więc wyruszyłem dalej. Teren miał się jednak zrobić łatwiejszy bo teraz, po przebytych Alpach przyszła kolej na Niemcy. Pierwszy tydzień upłynął mi na beztroskiej, niczym nie zakłócanej jeździe, dzięki czemu przestałem się martwić, że dotrę do Amsterdamu na czas. Miało to się jednak diametralnie zmienić. Zaczęło się od tego, że dany dzień wydał mi się zbyt piękny. Nie to żebym był podejrzliwy, ale autentycznie w powietrzu dało się odczuć jakiś niepokój. Poprzedniego dnia udało mi się zrobić pranie, znalazłem miejsce na nocleg gdzie mogłem się do woli wykąpać i naładować telefon, rano zadzwoniłem do jednego z najbliższych przyjaciół z życzeniami urodzinowymi, poza tym pogoda zapowiadała się wspaniała. Z przeczuciem istniejącego gdzieś haczyka udało mi się przejechać 10 kilometrów. Następnie, dosłownie w jednym momencie nie dało się jechać. Pękła mi tylna ośka. Na początku nie wiedziałem za bardzo co robić. Nie było nawet kogo poprosić o pomoc. Postanowiłem, więc dopchać jakoś rower do poprzednio mijanej wioski. Tam znalazłem rowerowy, ale od początku wiedziałem, że nie będzie łatwo. Była to już końcówka podróży (został trochę ponad tydzień) i w portfelu zostało mi tylko 50 euro, a za coś trzeba było jeszcze kupować jedzenie. Nie mogłem więc sobie pozwolić na szaleństwa. Pan właściciel umiał mówić tylko po niemiecku, na szczęście sprzedawczyni ze sklepu obok zgodziła się tłumaczyć mój angielski. Rozmowa w tłumaczeniu wyglądała mniej więcej tak:

-Właściciel sklepu: No więc, tylnie łożysko jest do wymiany i najlepiej będzie kupić nowe gotowe koło bo tak wyjdzie najtaniej.

-Ja: No ok rozumiem, znaczy się ile za wszystko?

-Właściciel sklepu: Najtańsza opcja w tym rozmiarze jest za 100 euro, ale skoro wiezie pan bagaż doradzałbym kupić coś solidniejszego.

-Ja: No, ale ja w sumie to ja nie mogę tyle wydać…

Po szybkim zlustrowaniu mnie wzrokiem właściciel kontynuował:

-Właściciel sklepu: Dobra. Możemy pójść na ustępstwa. To ile jest pan w stanie zapłacić za tą najtańszą obręcz ?

-Ja: 20 euro. Maksymalnie 30.

Po czym zrobiłem głupkowaty uśmiech, a właściciel spoglądając na moje bagaże kontynuował:

-Właściciel sklepu: No to chyba daleko pan już na tym rowerze nie pojedzie. A właściwie gdzie Pan się udaje?

-Ja: Do Amsterdamu. Czeka tam na mnie statek.

-Właściciel sklepu: To jeszcze około 350 km. Raczej ciężko będzie na tym co tu mamy.

-Ja : Da się go jeszcze jakoś pchać…

To rozśmieszyło pana sklepowego i po chwili namysłu kazał mi chwilę zaczekać. Po jakiś 15 minutach wrócił z dwudziestoletnim rowerem marki Kettler.

-Właściciel sklepu: Ok. Ten jest jeszcze całkiem sprawny. Przemontujemy bagażnik, a pan zostawi mi swój rower. Niektóre części są jeszcze całkiem dobre.

Postawa właściciela dawała mi do zrozumienia, że nie mam zbyt dużo czasu na zastanawianie. Z jednej strony żywiłem już głęboki sentyment do swojego starego roweru, poza tym nawet bez tylnego koła był wart więcej niż Kettler z ubiegłego wieku. Z drugiej jednak większość części była w nim mocno dobita i wymagała już dawno wymiany, aż tak dużo więc nie traciłem. Poza tym nie miałem za bardzo innego wyjścia. Wymiana doszła do skutku. Znów byłem w drodze.

Zabytkowy Kettler sprawował się nadzwyczaj dobrze. Zamiana okazała się całkiem dobra i zostało mi 4 dni na pokonanie niespełna 100 km po totalnie płaskim terenie Holandii. I znów zaczęły się problemy. Tym razem nie tak poważne, bo tylko dziura w tylnej dętce. Po zejściu powietrza dopchałem rower do najbliższej wioski, przy której spędziłem noc. Następnego dnia zapukałem do jednego z domów z pytaniem o łatki. Miałem ze sobą dwie zapasowe dętki, ale do obręczy z mojego starego roweru. Kettler miał obręcze 28”, czyli o dwa cale za szerokie. Na szczęście w tym kraju prawie każdy jeździ na rowerze i za pierwszym podejściem udało mi się znaleźć pomoc. Na posklejanej gumie przejechałem jeszcze około 50 km po czym znów mnie zawiodła. Tego samego dnia wieczorem, kiedy szukałem już miejsca do spania pod sobą usłyszałem mini wybuch. Dziura była tak wielka, że nie dałoby się jej już skleić. Poza tym wykryłem, że przyczyną wszystkiego jest uszkodzona opona, więc także była do wymiany. W portfelu miałem już praktycznie zero, więc odpuściłem sobie poszukiwania sklepu rowerowego. Postanowiłem rzeczywiście dopchać rower do celu, przecież zostało już tylko 50 km i dwa dni na ich pokonanie. Po tej całej podróży wydało mi się to nie tak ciężkim zadaniem. Po dwóch godzinach opona poskręcała się jednak tak bardzo że nie dało rady już roweru pchać. Postanowiłem ją zdjąć i zostawić samą metalową obręcz. Moje wyczyny zaintrygowały pewnego Holendra, który postanowił dociec o co chodzi. Po krótkim wytłumaczeniu postanowił zabrać mnie jednak do rowerowego. Myślałem, że znów coś uda się ugrać, lecz tym razem nie miałem już tyle szczęścia. Nowy znajomy nie dał za wygraną i stwierdził, że mógłbym spróbować sprzedać rower na okolicznym skupie starych rowerów, po czym za zdobyte pieniądze kupić bilet na pociąg lub autobus do Amsterdamu. Udało mi się wytargować za zabytek 15 euro. Nie miałem pojęcia czy to wystarczy, ale wiedziałem, że w ostateczności doniosę bagaże siłą własnych rąk i nóg. Na szczęście bilet kosztował niecałe 14 euro, więc starczyło mi jeszcze na pocieszającego batona. Kiedy dotarłem na miejsce lekko niedowierzałem, że się udało.  Na „Darze Młodzieży” znalazłem się nawet o dzień za wcześnie! Na szczęście zamustrowano mnie pomimo tego i teraz czekała już na mnie inna przygoda. Tym razem na morzu…

Ostatni, samotny etap rowerowej podróży minął mi zdecydowanie spokojniej niż Adamowi. Włoska Cortina d’Ampezzo, wysokie przełęcze w Dolomitach, Tyrol rozbrzmiewający muzyką orkiestr dętych, Austriacki Fernpass, czy niesamowicie rozwinięte jeśli chodzi o infrastrukturę rowerową, Niemcy i Holandia- wszystkie te miejsca przemierzałem w towarzystwie już tylko przypadkowo napotkanych rowerzystów z całego świata.

Z moim towarzyszem podróży spotkałem się ponownie dopiero 3 września, na pokładzie Daru Młodzieży, by następnego ranka rozpocząć ostatni etap naszej podróży. Tym razem była to prawdziwa morska przygoda pod żaglami!

Cała nasza podróż zajęła nam 93 dni. W jej czasie, na rowerach odwiedziliśmy 13 państw i pokonaliśmy 4000 km. Dodatkowo, przebyliśmy 1200 km pociągiem oraz 1017 Mm na pokładzie Daru Młodzieży. Jednak nie statystyki są tutaj najważniejsze. Przygoda się kończy, a Ty zadajesz sobie pytanie: co dała? Na pewno wrażenia, nieocenione. Wrażenia, dzięki którym już teraz wiemy, że nie była to nasza ostatnia rowerowa przygoda!

Autor relacji: Kamil Dopke

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

    0
    Twój Koszyk
    Twój koszyk jest pustyWróć do Sklepu
      Kupony rabatowe