Autorzy relacji: Małgorzata Stanek i Artur Jurkowski
Dzień 1 – 4 (9-12 lipca)
Złoty krąg
Keflavik – Reykjavik –Þingvellir – Geysir – Gulfoss
W Keflaviku wylądowaliśmy o 4 rano. Słońce już świeciło, wg danych pilota było 7stopni. Z zapałem zabraliśmy się do skręcania rowerów, które przyleciały z Polski w kartonach. Nie było to najłatwiejsze zadanie, więc zajęło nam sporo czasu.
Zdobycie Reykjaviku było ciężkim zadaniem, a drogi do stolicy nie można zaliczyć do tych przyjaznych rowerzystom. Czym bliżej metropolii (o ile można nazwać tak 150tys. miasto), tym ruch samochodowy bardziej się nasilał: mijały nas rozpędzone auta osobowe, terenowe i ciężarówki, większość z nich jechała znacznie powyżej dozwolonych 90km/h. Na szczęście w samym centrum Reykjaviku ruch był już zdecydowanie mniejszy, więc mogliśmy się skupić na podziwianiu miasta, które zrobiło na nas ogromne wrażenie, zwłaszcza dzięki swojej niebanalnej architekturze i weekendowej atmosferze.
Po drodze do Þingvellir syciliśmy oczy zielenią łąk i srogością gór. Byliśmy od ogromnym wrażeniem otwartej przestrzeni: jak na dłoni było widać drogę nawet do 20 km przed jak i za nami. Þingvellir jest miejscem styku dwóch płyt tektonicznych i jednocześnie miejscem ważnym dla Islandczyków z historycznego punktu widzenia. Pośród licznych uskoków i szczelin tworzących malowniczą dolinkę wije się rzeka, która wpada do jeziora. Z punktu widokowego, położonego kawałek przed wjazdem do miejscowości, podziwialiśmy panoramę tego miejsca.
Jadąc dalej wzdłuż jeziora cieszyliśmy się jednego z naszych ostatnich zakupów w Polsce – moskitiery – w powietrzu roiło się od much i muszek. Były one dość upierdliwe, gdyż nie reagowały na odpędzanie rękoma. Siadały na twarzy, wchodziły do oczu, uszu, nosa i ust. Na szczęście nie gryzły :) Dalej nasza trasa wiodła drogą nr 365. Jest to droga gruntowa, bez asfaltu, ale na szczęście dość równa. Ponieważ było już sporo po 22, słońce znajdowało się nisko nad horyzontem i mieliśmy niesamowite widoki. Góry i łąki otaczające tą drogę były zabarwione czerwono-pomarańczowym światłem, co robiło niesamowite wrażenie i widoki umilały nam „nocną” jazdę. Żartowaliśmy, że góry wyglądają jak ogromny tort czekoladowy. Namiot rozbijaliśmy dopiero po północy, jednak nie mieliśmy z tym problemów, bo ciągle było jasno. Niestety o tej godzinie zrobiło się już bardzo zimno.
Jadąc dalej w kierunku pola geotermalnego Geysir widoki pomiędzy większymi miasteczkami niczym szczególnym się nie różniły. Nagle zza wzniesienia zauważyliśmy kłęby pary, jak się po chwili okazało, dotarliśmy do celu. Od dawna marzyłam o zobaczeniu gejzeru na żywo i oto marzenie się spełniło. Przeszliśmy wybrukowanym chodnikiem wzdłuż dymiących trawników i dotarliśmy do sadzawki otoczonej przez ludzi z aparatami. Wyglądało to trochę śmiesznie, ponieważ w sadzawce nic się nie działo, a turyści nie odrywali aparatów od oczu, żeby przez przypadek nie przegapić wybuchu. Jak się po chwili okazało, gejzer „ostrzega” przed wybuchem poprzez zasysanie wody do środka, a dopiero potem wyrzuca słup wody. Ja byłam urzeczona tym widokiem, jednak Arturowi nie za bardzo się podobało, ponieważ było to za mało spektakularne. Naszym kolejnym celem był wodospad Gulfoss, do którego było 9km, ale już połowie drogi słyszeliśmy szum wody. Był to pierwszy z naprawdę wielu wodospadów zobaczonych przez nas na Islandii i zrobił na nas duże wrażenie.
Dzień 5 – 8 (13-16 lipca)
Islandia południowa
Fluðir – Hella – Hvolsvöllur – Seljalandsfoss – Skógafoss – Vik
Kolejne dni były mniej obfite w znane ze zdjęć miejsca. W drodze do Vik przejeżdżaliśmy przez kilka miasteczek, zobaczyliśmy kolejne wodospady a także wyspy Vestmannaeyjar. Sporo czasu spędziliśmy nad wodospadami Seljalandsfoss i Skógafoss. Obeszliśmy dookoła pierwszy z nich, a na próg drugiego wspięliśmy się w pocie czoła (zwłaszcza ja). Do samego Vik zjeżdża się z wzniesienia, z którego rozpościera się niesamowity widok. Musieliśmy się na chwilę zatrzymać, aby w spokoju go podziwiać, bo niebezpiecznie jest jechać nie patrząc na drogę :). W miasteczku zobaczyliśmy niezwykłą czarną plażę, a namiot rozbiliśmy pod monumentalnym wzniesieniem, na którego zboczach różne gatunki ptaków miały swoje gniazda. Rano nasz namiot był cały w plamki z ptasich odchodów. Pomimo tego nieprzyjemnego akcentu Vik należy do moich ulubionych islandzkich miasteczek, ponieważ jego zabudowa tworzyła bajkową osadę.
Dzień 9 – 12 (17-20 lipca)
Wulkany i lodowce
Kirkjubærklaustur – Skaftafell – Jökulsárlón
Z Vik ruszyliśmy na wschód. Na 140km trasie do Skaftafell oprócz pustyni polodowcowej, pól lawy oraz połaci piachu, żwiru i mułu (to wszystko to ślad obecności wulkanów i lodowców) było jedno miasteczko: Kirkjubærklaustur. Trasa ta była dość monotonna, ale jednocześnie zupełnie inna niż to, co widujemy w Polsce na co dzień, więc podziwialiśmy płaski krajobraz rozciągający się aż po horyzont. W parku narodowym Skaftafell zatrzymaliśmy się na bardzo nowoczesnym i popularnym kempingu. Tam zostawiliśmy nasze rowery i na stopa pojechaliśmy zobaczyć lagunę Jökulsárlón. Miejsce to zrobiło na nas ogromne wrażenie. Niestety zdjęcia nie oddają w pełni uroku laguny. Pomiędzy ogromnymi, błękitnymi górami lodowymi pływały sobie foki. W oddali spoczywał potężny jęzor Breiðamerkurjökull, który z miejsca naszej obserwacji wydawał się mały. Na szczęście ze złapaniem stopa w drugą stronę nie mieliśmy problemów.
Dzień 13 – 19 (21-26 lipca)
Interior
Eldgja – Landmannalaugar – Sprengisandur
Po powrocie do Kirkjubærklaustur (tak, powtórka z jazdy przez pustynię, teraz niestety było już nudno) zrobiliśmy duże zakupy w supermarkecie, w którym pracowała Polka i ruszyliśmy na północ, w stronę wnętrza wyspy. Do Landmannalaugar prowadzi droga nr 208, myślę że w pamięci niejednego rowerzysty, który ją pokonał pozostał ślad po tej trasie. 100km pokonaliśmy w 3 dni (sytuacja ta była skutkiem wcześniejszej decyzji o zabraniu ogromnych zapasów jedzenia). Pierwszego i drugiego dnia walczyliśmy z ostrymi podjazdami i bardzo stromymi zjazdami. Często przegrywaliśmy z kamieniami i piachem leżącymi na drodze, w wyniku czego musieliśmy pchać rowery (ja niestety znacznie częściej niż Artur, ale za to wyrobiły mi się bicepsy). Trzeci dzień upłynął pod znakiem wody. Na szczęście nie deszczowej, a rzecznej ale za to lodowato zimnej. Tego dnia musieliśmy pokonać kilkanaście brodów: przez kilka pierwszych udało nam się przejechać na rowerach i tylko nieco ochlapaliśmy sobie nogi, ale następne były coraz gorsze. W jednych były duże kamienie, w innych silny prąd. Po pokonaniu kilku z nich nogi aż bolały nas z zimna. Na nasze szczęście świeciło słońce i wiał słaby (jak na Islandię) wiatr, więc po wyjściu z wody szybko się zagrzewaliśmy.
Po wielu godzinach jazdy, w końcu dotarliśmy do Landmannalaugar. Piękne góry urzekły nas swymi kolorami: od bieli śniegu, przez żółć i pomarańcz do czerwieni z dodatkiem soczystej zieleni trawy i szaro-morskiego koloru różnorakich skał i lawy. (poezja widoku :- ) )
W Landmannalaugar spędziliśmy kilka dni używając tamtejszego kempingu jako bazy wypadowej. Przeszliśmy kilka okolicznych szlaków wijących się pośród pól lawy, dnem malowniczych dolinek oraz grzbietami kolorowych gór i pagórków. Wykąpaliśmy się również w „natural bath” – jeziorku zasilanym ciepłą wodą ze żródła bijącego nieopodal. Po trudach drogi, których doświadczyliśmy jadąc tutaj, zdecydowaliśmy, że trasę przez interior pokonamy autobusem. Podczas pakowania rowerów do luku bagażowego deszcz padał tak mocno, że bardzo cieszyliśmy się z tego, że nie będziemy moknąć na rowerach. Droga wiodąca przez środek wyspy, pomiędzy dwoma lodowcami: Hofsjökull i Vatnajökull nosi nazwę Sprengisandur. Jest to ponad 200 km odcinek drogi gruntowej biegnącej przez szarą pustynię, porozcinaną miejscami skalnymi wąwozami i rozpadlinami i z tylko jednym schroniskiem mniej więcej w połowie trasy. Pokonanie tej drogi na rowerach zajęłoby nam bardzo dużo czasu, zwłaszcza, że musielibyśmy mieć ze sobą zapasy jedzenia na ok. 8dni które już skonsumowaliśmy zresztą w większej części w górach. Autobus miał na trasie kilka przystanków m.in. przy dwóch wodospadach: Aldeyarfoss i Goðafoss, które są ładne, ale my czuliśmy już pewien przesyt widokami takiego typu, więc te nie zrobiły na nas tak dużego wrażenia jak poprzednie.
Dzień 20 – 24 (27-31 lipca)
Islandia północna
Mývatn – Laugar – Akureyri – Varmahlið – Blönduórs
Autobus jadący przez Sprengisandur kończy swój bieg w Reykjahlið nad jeziorem Mývatn. Stamtąd pojechaliśmy zobaczyć elektrownię geotermalną Krafla, niestety po drodze zaczął padać deszcz. Po powrocie do miasteczka dowiedzieliśmy się w informacji turystycznej, że padać będzie jeszcze przynajmniej przez dwa następne dni. Dlatego zrezygnowaliśmy z pojechania do Húsaviku, gdzie chcieliśmy popłynąć kutrem w poszukiwaniu wielorybów. Ruszyliśmy więc na zachód, gdzie według prognozy miała być już lepsza pogoda. Okolice jeziora Mývatn są urokliwe, jednak w naszej pamięci pozostaną przysłonięte przez ciemne chmury deszczowe. Pod koniec jednego z tych niepogodnych dni postanowiliśmy spróbować zapytać o nocleg w stodole, żeby nie zamoknąć w nocy i trochę się podsuszyć. Wytypowaliśmy dom, Artur zadzwonił do drzwi i zapytał gospodarza po angielsku czy by się jakieś miejsce dla nas nie znalazło. Niestety człowiek powiedział nam, że on mówi tylko po islandzku albo po niemiecku, więc Artur zawołał mnie, bo coś potrafię poszprechać. W tym momencie twarz mężczyzny się rozpogodziła: „To wy Polacy jesteście?” zapytał po polsku. Okazało się że trafiliśmy na Polaka, który pilnował gospodarstwa, ale niestety nie mógł nas przenocować. Ruszyliśmy moknąć dalej.
Po drodze do Akureyri musieliśmy pokonać kilka przełęczy górskich, a ponieważ ciągle padało nie było to przyjemne. Na dodatek wiatr ciągle zmieniał kierunek: w czasie podjazdu wiał nam w plecy, ale tuż po osiągnięciu najwyższego punku potrafił zmienić swój kierunek o 180stopni i w czasie zjazdu musieliśmy już pedałować. Na szczęście przy zjeżdzie z ostatniej przełęczy przed Akureyri wypogodziło się. Ukazał się nam piękny widok na fiord i miasto na jego drugim brzegu. W Akureyri postanowiliśmy w końcu spróbować islandzkiej kuchni: maskonura i wieloryba. Nowinek kulinarnych się nie boimy i zamówione dania (mięso obu zwierzątek z grilla, zupa i bufet sałatkowy) bardzo nam smakowały. Na dodatek w restauracji było cieplutko i sucho – miła odmiana od tego czego doświadczaliśmy na zewnątrz przez kilka ostatnich dni. W drodze do Blönduórs jeszcze trochę padało, przez co pejzaże były zasłonięte przez chmury, więc droga była nudna, ale przynajmniej upłynęła szybko.
Dzień 25 – 27 (1-3 sierpnia)
Islandia północno-wschodnia
Laugarbakki – Búðardalur – Bifröst – Borganes
W Laugarbakki zdecydowaliśmy, że ze Staður nie pojedziemy główna drogą, ale nadłożymy trochę drogi i pojedziemy w kierunku Fiordów Zachodnich. Trasa, którą wybraliśmy (droga nr 59 w kierunku Búðardalur) była bardzo przyjemna, prawie cały czas widzieliśmy fiordy, ruch samochodowy był niewielki i pomimo braku asfaltu podjazdy i zjazdy były łagodne. Dodatkowo świeciło słońce i humory nam dopisywały. Po pokonaniu kolejnej przełęczy (już na drodze nr 60, w kierunku Bifröst) mogliśmy podziwiać przepiękną panoramę doliny rzeki Hvitá wraz z lodowcem Langjökull. Nad miasteczkiem Bifröst góruje krater Grábrók, na który weszliśmy i podziwialiśmy okolicę z innej perspektywy. Borganes jest dużym miastem, z bardzo gęstym skupiskiem sklepów i stacji benzynowych oraz ładną zabudową. Poniżej centrum znależliśmy również rewelacyjną piekarnię – Polecamy!
Dzień 28 i 29 (4-5 sierpnia)
Powrót do domu
Hvalfjörður – Mosfellsbær – Vogar – Keflavik
Z Borganes ruszyliśmy już w podróż powrotną do Keflaviku. Na naszej drodze była jeszcze jedna przeszkoda: fiord Hvalfjörður. Można go pokonać na dwa sposoby: albo wzdłuż wybrzeża (wtedy trasa liczy 61km) albo tunelem pod jego dnem (wtedy trasa skraca się do 19km). Niestety do tunelu nie mogą wjeżdżać rowerzyści, więc postanowiliśmy zaryzykować i spróbować złapać stopa, który musiałby zabrać nas i nasze rowery. Na szczęście ryzyko się opłaciło: zatrzymanie stopa zajęło nam niecałe 20 minut. W Mosfellsbær wydaliśmy nasze ostatnie korony i ruszyliśmy zmierzyć się z obwodnicą Reykjaviku. Ponieważ jechaliśmy prosto na lotnisko, więc nie musieliśmy wjeżdżać do centrum i dość szybko znależliśmy się już na drodze nr 41. Przed Keflavikiem zwiedziliśmy jeszcze Vogar. Na lotnisku nie pakowaliśmy już rowerów w kartony tylko skręciliśmy kierownice i pedały. Do Polski odlecieliśmy pełnym samolotem, którego połową pasażerów byli islandzcy harcerze.