Surowy krajobraz pustki ciągnący się kilometrami, rozległe, niezamieszkałe doliny, po których hula zimny wiatr, majaczące w tle, wiecznie ośnieżone szczyty.
A pomiędzy nimi jedyna droga, asfaltowana ostatnio w latach 80-tych, nierzadko wijąca się w nieskończonych serpentynach na wysokości ponad 4000 m.n.p.m. Pamir Highway spędza sen z powiek niejednemu rowerzyście.
Na końcu Tadżykistanu
Trudno dostępna, południowo-wschodnia część Tadżykistanu to mocno górzysty obszar, odmienny od reszty kraju pod każdym względem. Podczas gdy w stołecznym Duszanbe żar leje się z nieba, najwyższe szczyty i płaskowyże Pamiru są skute lodem. Karkołomnie poprowadzona między nimi droga to historyczna część Jedwabnego Szlaku Handlowego do Chin. W czasach radzieckich zyskała także strategiczne znaczenie wojskowe – wówczas kilkusetkilometrowy fragment, biegnący w granicach ZSRR wyasfaltowano, a miejscowości leżące po drodze zelektryfikowano. Jednak jeszcze wtedy turyści (a tym bardziej rowerzyści z sakwami) pojawiali się tu z rzadka – mimo oszałamiającego piękna przyrody. Nieustannie wiejący wiatr, duże wysokości, problemy z wodą i niska gęstość zaludnienia sprawiały, że do Pamiru nie wybierali się przypadkowi turyści.
Minęło kilka dekad – choć wciąż tego rejonu świata nie można nazwać „turystycznym”, transpamirska szosa, zwana przekornie „Pamir Highway” zyskuje sympatię przede wszystkim turystów rowerowych. Dlaczego właśnie ich?
Nie za szybko, nie za wolno
Według najczęściej powtarzanej wersji, Pamir Highway rozpoczyna się w Duszanbe, stolicy Tadżykistanu, a kończy ponad 1000 kilometrów dalej w kirgiskim Osz. Początkowo nawierzchnia jest całkiem niezła, jednak wraz ze stopniowym zdobywaniem wysokości i zagłębianiem się w coraz dalsze góry, obecność asfaltu staje się mocno nieregularna. Jest źle do tego stopnia, że podróż wynajętą terenówką z Duszanbe do Chorogu (ok. 500 km), zajmuje jakieś 13 godzin. Wliczając postój na obiad i wymianę przebitego koła.
Wraz z Jankiem i naszymi obładowanymi rowerami zostajemy „zrzuceni” z takiej terenówki w Vanj, jakieś 150 km przed miastem Chorog, stanowiącego nieformalną stolicę Pamiru. Dla nas to będzie ostatnie miasto, w którym zrobimy sensowne zakupy.
Za każdym zakrętem coraz piękniej
Od teraz przez trzy tygodnie będziemy podążać właściwie jedną drogą, przez to samo pasmo górskie. Ktoś powie – nuda. Nic z tych rzeczy! Nie będzie przesadą jeśli stwierdzę, że nie jechałem dotąd przez tak różnorodny krajobraz. Wijąca się wzdłuż wartkiej rzeki Pandż droga zachwyca widokami na strome zbocza, które chwilami niemal pionowo wpadają w dolinę. Poupychane w zakamarkach domy tworzą mikro osady – wraz z nawodnionymi, zielonymi poletkami wyglądają niczym oazy na pustyni. Tylko zamiast piasku mamy kolejne bezimienne szczyty, pnące się jak szalone w kierunku granicy wiecznego śniegu.
Nasza wyprawa ma dodatkowy cel charytatywny – jedną z czterech sakw wypełniłem po brzegi świecowymi kredkami, ufundowanymi przez firmę, w której pracuję. Mamy zamiar dowieźć je aż do Murgob, bardzo biednego miasta bez stałego dostępu do elektryczności – tam trafią do nowobudowanego przedszkola i posłużą dzieciakom. Transport lotniczy przetrwały bez uszczerbku – teraz czas dostarczyć je już przy pomocy własnych mięśni!
Polskie korzenie w Korytarzu Wachańskim
W Chorogu, jest jedno rozwidlenie – można kontynuować jazdę drogą M41 (właściwa Pamir Highway) lub zboczyć na południe, i tę część gór przejechać tzw. Korytarzem Wachańskim, ciągnącym się wzdłuż granicy tadżycko-afgańskiej. Wybieramy drugą opcję – ponoć spokojniejszą i bardziej atrakcyjną widokowo. Jest też ukryty cel – w jednej z wsi, które mijamy, żyje nasza rodaczka! Dacie wiarę? Pani Bronisława, urodzona ponad 80 lat temu w Czerniowcach, na terenie ówczesnej Rumunii, mieszka w Pamirze od pół wieku. Przyjechała tu za mężem Tadżykiem, by pomagać w gospodarstwie – i tak już zostało. Mimo wieku, Pani Bronisława jest zdrowa i bardzo sprawna – cieszy się z naszych odwiedzin, wraz z sąsiadką przygotowujemy kolację i wspólnie spędzamy wieczór. A nazajutrz bierzemy udział w lokalnych obchodach Dnia Dziecka wraz z wnuczkami Seniorki – Gustawem, Alicją i Bronisławą.
Choroba wysokościowa
Opuszczając Korytarz Wachański, bezpowrotnie opuszczamy również zieloną dolinę rzeki Pandż. Nadeszła pora, by zmierzyć się z nie lada podjazdem – przed nami przełęcz Khargush (4344 m). Asfalt kończy się na dobre, drzewa na tej wysokości już nie występują. Tylko my, rozgrzane słońce i szutrowy trakt, wijący się bezlitośnie do góry, nierzadko o nachyleniu ponad 10%. Pierwszy padam ja – choroba wysokościowa jednak istnieje ;) Potworny ból głowy sprawia, że momentalnie opadam z sił i czekam na zajście słońca za widnokrąg niczym na zbawienie. Wyboista nawierzchnia nie pomaga – podejmujemy decyzję o wcześniejszym rozbiciu obozowiska. W Pamirze amplituda temperatur jest znaczna – w środku dnia słońce pali niczym na pustyni, jednak gdy tylko zajdzie za wzgórze, robi się przeraźliwie zimno. W nocy potrafią złapać nawet przymrozki. Staram się solidnie nawodnić i najeść, choć apetytu brak. Na szczęście pomaga i mocne uczucie wycieńczenia już nie wraca.
Życie na dachu świata – prąd na życzenie
Momentami czujemy się jak na Księżycu. Przez kilka dni utrzymujemy wysokość, pedałując po płaskowyżu w okolicach 3900-4100 m. Surowe warunki sprawiają, że w tej części kraju właściwie nic nie rośnie. Mieszkańcy małych osad, zlokalizowanych przy nielicznych rzekach, ogrzewają domy krowimi odchodami, z racji braku możliwości pozyskania drewna. Prąd dostępny jest zaledwie kilka godzin dziennie, jeśli akurat ktoś ma dieselowy generator. Czy dotarliśmy na koniec świata?
Murgob, miasteczko, w którym oddajemy 10 kg kredek dla dzieci, również sprawia posępne wrażenie. Choć podobno prezydent zapowiedział budowę elektrowni wodnej w tym miejscu – ma być gotowa za 3 lata. Jest iskierka, dająca nadzieję na poprawę bytu chociaż tutaj. Tymczasem my z Jankiem zbliżamy się do najwyższej przełęczy na trasie. Ak-Baitał mierzy 4655 metrów i jest jedną z wyżej położonych przełęczy drogowych na świecie. Obecny od jakiegoś czasu asfalt ponownie znika, w związku z czym ostrzejsze podjazdy pokonuję pieszo. Z kolei na moim towarzyszu rozrzedzone powietrze nie robi wrażenia – gna do góry, jakby miał dodatkowy napęd.
Wszystko co dobre…
Ostatnie dni w Tadżykistanie to walka z potężnym wiatrem w twarz. Czołgając się kilometr po kilometrze z jednej strony zastanawiamy się, co u licha robimy w takim miejscu – z drugiej nadal nie możemy wyjść z podziwu nad surowością tutejszej przestrzeni, mijając kolejne, fantazyjne pasma i zamarznięte jeziora. W takie scenerii przekraczamy granicę z Kirgistanem, nocujemy za drobną opłatą u rodziny, zajmującej się utrzymaniem przejezdności drogi. Teraz już będzie z górki – dosłownie i w przenośni.
Kolejne dni wyprawy to sukcesywny zjazd po równym asfalcie, do położonego w dolinie Osz. Wracają upały. Robimy ostatnie, prawdziwie orientalne zakupy (w Osz znajduje się jeden z największych bazarów Azji Środkowej – to zobowiązuje!) i pakujemy się do samolotu. Przygoda się skończyła, jedna z najbardziej wymagających wypraw na długo pozostanie w pamięci.
Pełna relacja z wyprawy na stronie: http://www.gdzielosponiesie.pl/