„You”, „China”, „Ferencz”, „Welcome”, „Where are you go?”, „Hello” – okrzykom, uśmiechom i interakcjom nie było końca. Na przełomie stycznia i lutego pokonaliśmy hulajnogami 700 kilometrów z Addis Ababy do Jinki w Dolinie Omo. Droga na południe Etiopii zajęła nam osiem dni jazdy. Poruszaliśmy się bez pośpiechu, dziennie pokonując od 60 do 114 kilometrów. Nasze nieoczywiste dwa kółka robiły furorę wśród miejscowych. Wyposażeni w sakwy Crosso byliśmy gotowi na wszystkie wyzwania, które mogły spotkać nas na trasie. Jakie przygody spotkały nas podczas drogi?
Dzień 1
Po skręceniu sprzętu wyruszyliśmy z lotniska o godzinie 6 rano. Pierwszą gumę złapaliśmy tuż po przekroczeniu obwodnicy etiopskiej stolicy. Nawigacja kierowała nas „trasą rowerową”, która okazała się szutrem z elementami górskiej wspinaczki, która na dodatek wypadła w godzinach 12-14. Po powrocie na asfalt wciąż potrzebowaliśmy aklimatyzacji do afrykańskich warunków. Udało nam się przyjechać jeszcze 30 kilometrów i zatrzymaliśmy się na nocleg w niewielkiej miejscowości Leman. Po pierwszym dniu wiedzieliśmy już, że dobrze wybraliśmy cel podróży. Jechaliśmy przez kraj życzliwych i uśmiechniętych ludzi. Klimat afrykańskiej prowincji zdecydowanie nam służył. Ceny również.
Przejechaliśmy ok. 75 kilometrów.
Dzień 2
Zanim dojechaliśmy na nocleg do Butairy przekonaliśmy się, że przejazd z Wyżyny Abisyńskiej do Doliny Omo wcale nie będzie jednostajnym zjazdem, ale pełnym podjazdów wyzwanie (zwłaszcza w tym słońcu). Po drodze trafiliśmy na afrykański targ i skorzystaliśmy z zaproszenia na kawę od poznanego w trasie Hailemariama, rowerzysty i studenta, który na górkach testował nasze „maszyny”. Tymczasem, nim się spostrzegłem, straciłem jeden z hamulców. Zaczęliśmy odczuwać również pierwsze skutki poparzeń.
Przejechaliśmy ok. 75 kilometrów.
Dzień 3
Na trasie do Hossany zatrzymaliśmy się w jednej z przydrożnych szkół żeby podarować piłki przekazane przez Nadleśnictwo Karwin. Radość i uśmiech etiopskich dzieci to widok, który zostaje w głowie na długo. Podobnie jak reakcje spotykanych przy drodze nastolatek :) W Etiopii każda wioska niesie za sobą odrębną specyfikę i historię – mamy wsie islamskie i chrześcijańskie, biedniejsze i bogatsze. Mieszkają w nich ludzie ciekawi i życzliwi lub bardziej nachalni i natarczywi. Co ich łączy? Uwielbiają grać w bilard lub piłkarzyki, a także chodzić do fryzjera. A co jedzą? Każdego dnia indżerię, placek wielkości średniej pizzy, do którego dodają mięso, warzywa lub jajka. Zawsze na ostro i zawsze palcami. Jedna porcja na dwóch. Kłopoty żołądkowe gwarantowane, o czym już wkrótce mieliśmy się przekonać.
Przejechaliśmy ok. 95 kilometrów.
Dzień 4
Droga Hossana-Soddu pełna jest plantacji bananów, które można jeść praktycznie z drzewa. Podobnie jak mango, które również są dostępne w Etiopii od ręki. Kolejny ciężki dzień, 12h na hulajnogach, z podjazdem na zakończenie. Na trasie spotkaliśmy m.in. Etiopczyka z Denver i dziewczynę pracującą przez kilka lat w Dubaju. W jednej z miejscowości goniło nas ponad dwieście osób, z sympatią i uśmiechem. Na szczęście mieliśmy siłę odjechać. Na trasie robi się coraz bardziej afrykańsko – chatki są coraz biedniejsze, zwierzęta coraz liczniejsze. Osły, krowy i inne bydło poganiane są przez kilkuletnie dzieci, które nie rozstają się z biczem i maczetą. Ruch samochodowy jest niewielki, poza stolicą praktycznie nie ma samochodów. Dominują tuk-tuki i inny transport zbiorowy. Soddu to miasto kontrastów. Nowoczesny kampus uniwersytecki sąsiaduje z chaotycznym dworcem wypełnionym biednymi dziećmi. Jest to jedno z największych miast Regionu Narodów, Narodowości i Ludów Południa. Zdecydowanie ciekawiej i bardziej klimatycznie było na wioskach.
Przejechaliśmy ok. 98 km
Dzień 5
Oprócz tradycyjnych uśmiechów dzieci oraz interakcji ze starszymi (obowiązkowe selfie w co drugiej miejscowości) zaczynamy bardziej zachwycać się przyrodą. Przy drodze spotykamy marabuty (afrykańskie bociany) i pawiany. Jedziemy wzdłuż wielkich jezior, które w skali Czarnego Lądu wcale nie są duże, ale wielokrotnie przekraczają powierzchnię akwenów znanych z Kaszub i Mazur.
Wieczorem dojeżdżamy do Arba Myncz, gdzie robimy sobie dzień przerwy na pranie, konsumpcję rybki, wycieczkę na krokodyle do parku narodowego i naładowanie akumulatorów na dalszą podróż. Trafiamy też na colę do resortu Paradise, obserwujemy jak bogaci turyści przemierzają Etiopię. Jest ich jednak niewielu. Dopiero piątego dnia podróży spotykamy pierwszego białego człowieka.
Przejechaliśmy ok. 114 km
Dzień 6
Po restowym dniu ruszyliśmy dalej w podróż na południe. Celem było Konso. Asfalt trasy na Kenię wciąż zaskakująco dobry, ale na ponad 20 kilometrów zjechaliśmy na szutrowy objazd. Mimo przerwy poprzedniego dnia był to dzień kryzysu i nawet miejscowe dzieci były bardziej męczące. Kłopoty żołądkowe i objawy odwodnienia spowodowały rozdrażnienie i wprowadziły nerwową atmosferę. Na szczęście udało się dojechać, po 13 godzinach, do celu. Było ciężko, ale nikt nie mówił, że będzie łatwo. Byliśmy znacznie niżej nad poziomem morza niż na początku podróży, w końcu jechaliśmy do Doliny Omo. Słońce między 14stą a 17stą było nie do zniesienia. Wtedy wyraźnie musieliśmy zwolnić. Wreszcie po 21 dojechaliśmy do resortu dla grup zorganizowanych z USA i Europy. Od dwóch tygodni nie było tam żywej duszy. Udało nam się wynegocjować korzystne ceny noclegu. Poszła też druga dętka, na szczęście od kilku dni z powrotem miałem sprawne hamulce. Przejechaliśmy ok. 95 kilometrów.
Dzień 7 i 8
Byliśmy już blisko, ale potwornie zmęczeni. Kolejne kryzysy wydolnościowe i żołądkowe nękały nas przez dwa dni. Pierwszego pokonaliśmy 60 kilometrów, drugiego 80 kilometrów. Mimo krótkich odcinków byliśmy wykończeni podjazdami i słońcem. Rekompensatą były niesamowite widoki. Na nocleg trafiliśmy do miejscowości Woito. Central Hotel nie był optymalnym wyborem dla dwóch strudzonych hulaczy. Uciekaliśmy następnego poranka z prędkością błyskawicy. Zjazd do Doliny Omo był natomiast epicki, wrażenia wizualne niesamowite. Ale, jak to w Etiopii, każdemu zjazdowi towarzyszył długi podjazd. A każdemu podjazdowi mnóstwo dzieci zainteresowanych hulajnogami. Na szczęście do Jinki udało się przyjechać „za jasnego”. Osiągnęliśmy swój cel i zakończyliśmy pierwszy etap podróży.
Skończyliśmy, szczęśliwie pierwszy etap podróży, powracając do Addis Abeby, stolicy Etiopii. Kolejnym etapem było samotne hulanie. Piotr zagłębił się w gąszcz tłocznych i szerokich ulic afrykańskiej stolicy, ja natomiast wyruszyłem na wschód w stronę Somalii. Wspomnę tylko, że wyprawy we wschodnim kierunku, kryją w sobie pewną dozę magii. Z nostalgią wspominam podróże hulajnogą do Białegostoku, Lublina czy Łodzi (dodam, że mieszkam w pobliżu Gorzowa Wielkopolskiego). Przywołuję dobre wspomnienia z hulania w kierunku Libanu, Omanu, Kuwejtu, Arabii Saudyjskiej czy Jemenu. Tęsknię też za hulaniem po Ukrainie, Białorusi czy Rosji. Ale pora wrócić myślami na Czarny Ląd. Przecież to też na wschód od Polski.
Dzień 12
Po kilku dniach rozbratu z drogą (rzecz jasna dalej hulaliśmy, ale wokół komina. Albo raczej wokół Arba Myncz, Jinkii czy Addis Abeby). Nadszedł czas na kolejne dni spędzone w towarzystwie wierniej przyjaciółki, czarnej hulajnogi, opatrzonej w zielone sakwy marki Crosso. Pierwszego dnia przehulałem około 100 kilometrów z Addis Abedy do Adamy. Przyznam, że był to raczej mało afrykański kawałek Etiopii. Droga wiodła szeroką arterią przez industrialną strefę kraju. Po drodze nie sposób było przeoczyć kilku chińskich inwestycji, pokaźnych nowoczesnych biurowców, których nazwy opisane zostały w języku Kraju Środka. Z tego dnia utkwił mi w głowie silny wiatr, prosto w twarz. Podmuchy były na tyle intensywne, że mimo jazdy głownie w dół, czasem nie praktycznie nie posuwałem się do przodu. Wieczorem dotarłem do Adamy, gdzie znalazłem przyzwoity nocleg w rozsądnej cenie. Jeszcze wieczorny spacer po mieście, aby rano jechać dalej. Być w stanie podróży, rozmawiać z krawędzią jezdni. Niedaleko za miastem Adama, miał skończyć się świat, aby powrócić na nowo, ale już w regionie Wielkiej Somalii. Byłem pełen obaw, co przyniosą kolejne dni, ponieważ na mapie trudno było szukać miasteczek, gdzie mógłbym spędzić bezpiecznie noc. Jednakże nauczony doświadczeniami z poprzedniego etapu wyprawy, wierzyłem, że jakoś to będzie. Przecież zawsze jakoś jest. Etiopia wydawała się póki co bezpiecznym i przyjaznym dla hulajnóg afrykańskim krajem.
Dzień 13
Dzisiaj hulajnoga pędziła jak szalona. Jeszcze kilka kilometrów za Adamą, rozrastała się aglomeracja miejska. Później powróciła filmowa Afryka – chatki z patyków, palmy, pawiany na skraju drogi oraz znikomy ruch samochodów.
Była to sytuacja jak wiele innych. Jechałem przez bezdroża, kiedy nagle nie wiadomo skąd, zza kamienia wyskoczył dorosły mężczyzna ze szpadlem w dłoniach. Zapytał o pieniądze, jedzenie, jakiś prezent. Nie byłem zainteresowany rozdawnictwem, nie wdałem się również w jakąkolwiek dyskusję. Po prostu pohulałem obok niego, nie zastanawiając się nad tym co przyniesie przyszłosć. Wszystko byłoby jak wcześniej, gdyby nie fakt, że rosły mężczyzna zaczął mnie gonić. Jednocześnie naprzeciw mnie drogę zablokowało siedmiu innych facetów, uzbrojonych w kamienie oraz maczety. Widząc ten niepewny stan rzeczy, odwróciłem się i zacząłem uciekać. Niestety było pod górkę, hulanie nie było szybkie jak sprint bandytów. Dogonili mnie i zaczęli mocno okładać łopatami po nogach, barkach, głowie. Nie pomogło mi nawet, kilka długich miesięcy treningów sztuk samoobrony. Dość szybko straciłem hulajnogę i cały dobytek. Mimo tego mężczyźni nie odpuszczali, chcieli zaciągnąć mnie do rowu, aby być może pomóc mi dokonać żywota. Może nie, trudno powiedzieć. Aczkolwiek silny przypływ adrenaliny, pozwolił mi wyrwać się z uścisku Etiopczyków. Uciekłem na drogę, gdzie biegłem na ślepo, próbując zatrzymać samochody. Miałem szczęście. Przejeżdżał akurat minibus a w nim, żołnierze. Zatrzymałem pojazd i poprosiłem o ratunek. Mężczyźni zdecydowali się mi pomóc.
Doszło do awantury, którą dość łatwo wygrali moi wybawcy. Wkrótce po tym, złodzieje pod naciskiem lufy karabinu maszynowego, oddali hulajnogę oraz sakwy Crosso. Wiele strat nie poniosłem, połamałem lampkę rowerową, wypadły gdzieś tabletki na malarię, ale generalnie obyło się bez większych strat materialnych. Poniosłem jednak straty fizyczne. Żołnierze zostali ze mną do czasu przejazdu pierwszego autobusu publicznego. Następnie rozkazali kierowcy odwieźć mnie do hotelu w Adamie. Musiałem zrobić postój, wyleczyć rany i sprawdzić czy w ogóle dam radę jeszcze w
tej podróży pohulać…
Dzień 14,15,16
Posiniaczone nogi bolały mnie mocno. Owszem hulałem, ale tylko po Adamie, nie robiłem wielkich wojaży. Tym razem musiałem uznać wyższość sił natury nad ludzkim ciałem. Ostatecznie trasę do Harar pokonałem już autobusem. Zająłem honorowe miejsce obok kierowcy. Widokiem zza szyby rozkoszowałem się drogą, której nie dane mi było przebyć hulajnogą. Zapewne byłbym rozżalony, gdyby nie uśnieżenie, które niósł ze sobą niepowtarzalny smak czuwaliczki jadalnej, popularnego w Etiopii czatu, którym co chwila raczył mnie kierowca. W zasadzie to 90% pasażerów autobusy było na lhaju. Podróż nieźle zniosła też hulajnoga, której przypadło wygodne miejsce na dachu. Myślę, że pomimo utraty drogi, przygód ludzi czuliśmy się dobrze wśród wesołych pasażerów no i stosu liści
czuwaliczki.
Dzień 17
Powróciłem do hulania. Mimo, że tego dnia nie opuściłem miasta Harar to obhulałem je wzdłuż i wszerz, zaglądając do niemalże każdego zakątka starego miasta. Przybyłem do Harar w celu uczestnictwa we wieczornym, rytualnym karmieniu hien centkowanych. Historia jest niebywale interesująca. Otóż wieki temu, prapradziadek dzisiejszego człowieka o ksywce: „hiena boy” rozpoczął karmić hieny surowym miejscem, zaraz za murami obronnymi miasta. Obrządek żyje do dziś, zyskał renomę, był opisany na łamach Nathional Geographic oraz zachęca do udziału licznych turystów z całego świata. W trakcie naszej podróży w Etiopii, nie było wielu białych turystów. To za sprawą trwającej na północy kraju wojny domowej. Odwiedzających jest na tyle mało, że w karmieniu hien udział brałem ja, przewodnik, „hiena boy” i hulajnoga. Było to o tyle śmieszne, że „hiena boy” zainteresował się hulajnogą i zamiast karmić drapieżniki hulał po mieście. Nie było go na tyle długo, ze z przewodnikiem zdążyliśmy wypalić po cztery, mocne papierosy. W każdym razie w końcu wrócił i zaczął wołać po imieniu hieny. Te przybyły w liczbie sześciu osobników. Byłem zaskoczony wyglądem oraz posturą zwierząt. Nie wiem jak wy? Ale ja mając wypaczony obraz zwierząt poprzez bajkę „Król lew” uważałem je za chytre i chciwe koty. Tymczasem hiena wygląda imponująco. Jest wysoka na nogach, niczym wilk szary, waży co najmniej 50 kilogramów a jej klatki piersiowej nie powstydziłby się sam Mariusz Pudzianowski. Hieny mają ostre kły, łamią kości w mgnieniu oka. Ciało zwierząt pokryte jest sierścią, która w dotyku przypomina dziczą szczecinę. Co więcej, jak każde dzikie zwierzę, hiena stroni od kontaktu z człowiekiem i raczej nie jest dla nas zagrożeniem. Ponoć był jeden, jedyny przypadek kiedy hiena zagryzła turystę. Ale to nie dziwota, skoro dla niektórych ważniejsze było zdjęcie, które można wstawić na Ista, aniżeli rzeczywisty kontakt z naturą… W każdym razie, mnie hieny potraktowały naturalnie. Kiedy trzymałem mięso w dłoniach, wyrywały mi pokarm i oddalały się celem samotnej konsumpcji. „Hiena boy”, namówił mnie na „pocałunek z hieną”. Polega on na tym, że w zęby chwyta się drewniany patyk na którego drugim końcu jest porcja mięsa. Następnie przychodzi hiena i gryzie mięso razem z patykiem w sposób łapczywy, jednak zupełnie bezpieczny dla karmiącego. Późnym wieczorem mięso się skończyło, hieny wróciły w cierniowe gęstwiny a ja pohulałem do lokalnego Guest House.
Dzień 18-19
Pora ruszać w trasę. O poranku wsiadłem na hulajnogę i udałem się do miasta Diere Dawa, skąd miałem nocnym pociągiem udać się do Addis Abeby. Droga była miła i przyjemna. Czasem ktoś zawołał: „Ferencz money” albo „Czaina maney” – akcenty i wymowy, angielskiego słowa o znaczeniu forsa, były różnorodne. Po drodze czekała mnie jeszcze popularna, stadionowa „kamionka”. Otóż grupka piętnastolatków, siedziała na skale i próbowała ustrzelić mnie pomniejszymi głazami. Nie lubię, kiedy ktoś brodzi we mnie skałkami, ale nie przestraszyłem się, tak na serio. Znałem doskonale to rzucanie kamieniami w białych turystów. Kiedy hulałem w 2019 roku samotnie przez Erytrę, niemal codziennie leciał we mnie deszcz składający się z podobnych minerałów. Wieczorem dotarłem do Diera Dawa, ale nie dane było mi jechać pociągiem. Brak biletów, oczywiście dla białego „coś by się znalazło” ale ze cenę 70 $. Dla przykładu miejscowi za bilet płacili niespełna 10$. Zrezygnowałem, zostałem na noc w tym mieście a rano udałem się w podróż powrotną, tym razem na kołach, bo autobusem. Oczywiście w towarzystwie czuwaliczki jadalnej, którą ba siedzący obok mnie policjant w mundurze galowym.
Dzień 20
To już końcówka relacji. Znalazłem się na ostatniej prostej. Końcowe trzy noce spędziełm w Addis Abebie. Hulałem dużo, po 80 może 90 kilometrów dziennie. Ale w pewnym sensie nie byłem już w stanie podróży. Miałem sakwy, ale po to aby w poszczególnych palarniach stolicy zakupić złoto Etiopii – kawę ziarnistą. Rozmawiałem z ludźmi i czułem się trochę jak we Warszawie. Knajpy na europejskim poziomie, błyszczące budynki światowych korporacji, ambasady i konsulaty wszystkich krajów świata. Były też kluby nocne, ale tam nie dohulałem. W tym czasie byłem podróżnikiem a nie turystą. Buty miałem dziurawe i koszulki przepocone. W końcu Afryka siłami własnych mięśni to niełatwa sprawa.
Z podróży wróciłem szczęśliwy. Z jednej strony zaprzyjaźniliśmy się z Piotrem, odbywając naprawdę trudną, sportową, może nawet wyczynową wyprawę. Siłę dawał nam wszechobecny „uśmiech Afryki” oraz liczne spotkania z przyrodą, ludźmi, zwierzętami. Pomimo napaści na mnie, nie winię za to Etiopczyków. W życiu bywa różnie, czasem wesoło, czasem smutno, czasem niebezpiecznie, kiedy indziej nostalgicznie. Wydaje mi się, że realizując tę podróż przewartościowałem nieco własne życie. Zastanowiłem się nad naszą (europejską) nadkonsumpcją oraz radością, którą często zatracamy. Ze spraw przyziemnych, wiem ze dobrze przygotowana hulajnoga, opatrzona sakwami Crosso poradzi sobie wszędzie. W każdych warunkach. Piszę o tym szczerze, nie przez owocną współpracę a przez podziw dla konstruktorów hulajnogowo-rowerowych sakw.
***
Hulajnogowa podróż na południe Etiopii była dla nas wypełniona tysiącami uśmiechów i pozytywnych interakcji, czuliśmy się dobrze i bezpiecznie, mieliśmy okazję przemyśleć pewne sprawy, zobaczyć jak wygląda „prawdziwe życie” w tym kraju i zmierzyć się z nie tylko sportowymi wyzwaniami towarzyszącymi podróży przez Czarny Ląd. W Jince wybraliśmy się na wycieczkę do słynnego plemienia Mursi. Następnie rozpoczęliśmy drogę powrotną. Zanim wróciliśmy do Addis Abeby spędziliśmy mnóstwo czasu w lokalnych środkach transportu. Korzystaliśmy też z autostopu, bowiem spóźniliśmy się na busa (na bilecie był uwaga – czas etiopski, nie afrykański, ale etiopski). Spotkaliśmy też kilku nieprzyjemnych typów na dworcach. Ale to już zupełnie inna historia…
Dziękujemy za wsparcie!
Piotr i Dominik
Etiopia, styczeń-luty 2022 r.