Wraz z 11 osobową grupą osób do Katmandu przylecieliśmy 31 października 2014. Po odebraniu kartonów z rowerami udaliśmy się do wyrobienia niezbędnych wiz – koszt 30 dniowej wizy w Nepalu wyniósł 40 USD. Proces przebiegł bezproblemowo i po chwili jechaliśmy do Hostelu  gdzie złożyliśmy nasze rowery. Następnego dnia udaliśmy wyrobić pozwolenia potrzebne do wejścia na szlak Annapurna Circuit – główny cel naszej wyprawy. Jadąc ulicami Katmandu mijamy setki nieustannie trąbiących skuterów  oraz samochodów. Początkowo jest trudno odnaleźć się w lewostronnym, dość chaotycznym ruchu, jednak po pewnym czasie jesteśmy na miejscu i załatwiamy potrzebne papiery – koszt 20 USD, płatne w lokalnych rupiach. Popołudniem tego samego dnia kupujemy mapy i robimy zakupy – butle z gazem turystycznym, dodatkowe ubrania itd. Uzbrojeni po zęby wieczorem siadamy do planowania drogi, którą dotrzemy na początek szlaku tj. do miejscowości Besisahar. Pod uwagę braliśmy dwie opcje – jedna prowadziła główną drogą i teoretycznie była łatwiejsza, ale jednocześnie istniała możliwość większego ruchu,  to wiązało się natomiast z mniejszym folklorem oraz wdychaniem czarnych spalin wydobywających się z leciwych samochodów poruszających się po Nepalskich drogach. Ostatecznie ruszamy boczną drogą biegnącą przez niewielkie wioseczki.

Droga do Besisahar:

Z Katmandu do Besisahar dzieliło nas około 140 km. Wydawałoby się niewiele, jednak poruszając się po bocznych drogach kilometry płyną znacznie wolniej.  Drogi są albo kamieniste albo piaszczyste z domieszką błota. Do tego strome podjazdy skutecznie spowalniały całą drogę. Wolno, ciężko, kamieniście. Dlaczego tam jechać? Ano dlatego, że cała zabawa rozgrywa się  po tak malowniczym terenie na który litry potów wylewa się z ogromną satysfakcją – im wyżej tym piękniej! Liczne górskie rzeki oraz potoki, bezkresne pola ryżowe które z oddali przypominają wielkie schody oraz bardzo pozytywnie nastawieni ludzie – wszystko to tworzyło niepowtarzalną atmosferę. O gościnności Nepalczyków mogliśmy przekonać się już drugiej nocy, kiedy to zatrzymaliśmy się na nocleg w malutkiej wioseczce. Zbliżał się wieczór, który spędzaliśmy przy piwie. Odpaliłem muzykę w telefonie, po chwili podeszło do mnie kilku mieszkańców wsi i łamanym angielskim zaczęli mówić coś o zespole. W pierwszej chwili pomyślałem, że chcą nam zagrać i pewnie dorobić parę groszy, oni jednak przynieśli głośniki i włączyli swoją muzykę. Po chwili pojawiła się wódeczka ryżowa i jakieś kije z którymi później można było tańczyć  i stukać w rytm muzyki:

www.youtube.com/embed/JGPRncgqono

Następnego dnia było trzeba nieco więcej potu wylać, żeby pokonać kolejne fragment trasy do BesiSahar. Mimo wszystko humory w grupie dopisywały i lecieliśmy do przodu.

 

Annapurna Circuit:

Do Besisahar dotarliśmy późnym wieczorem, słońce w Nepalu o tej porze roku zachodzi około godziny 18 zatem ostatnie kilometry pokonywaliśmy w kompletnej ciemności.  Po zjedzeniu zasłużonej i solidnej kolacji poszliśmy spać, następnego dnia wjeżdżaliśmy na szlak zatem trzeba było dobrze się  zregenerować. Następnego dnia z samego rana zabraliśmy się za naprawę drobnych usterek i pakowanie. W Besisahar znajduje się  pierwszy check point, w którym należy pokazać wcześniej wyrobione pozwolenia. Chwila formalności i znajdujemy się na szlaku. Początek drogi biegnie przy dość łatwej drodze wzdłuż której płynie górska rzeka. Całość otoczona jest wzgórzami porośniętymi zielonymi drzewami, a do uszu dobiega doniosły śpiew setek jak nie tysięcy ptaków. Początek szlaku znajduje się na wysokości ok. 700 m n.p.m. Pogoda dopisuje, słońce mocno przygrzewa, a temperatura na tej wysokości jest bardzo przyjemna. Z Besisahar do Chamje dzieliło nas 30 kilometrów, które pokonaliśmy ze średnią prędkością 8,7 km/h. Droga jest powiedziałbym trudna na której  liczne kamienie, serpentyny i wymagające podjazdy to norma, a wszystko to pokonywane z załadowanymi po brzegi sakwami wyciskało z nas siódme poty. Poniżej 3000 m n.p.m jazdę zdecydowanie ułatwiał tlen, którego jest pod dostatkiem. Baza noclegowa na szlaku jest „dobrze” rozwinięta, dobrze oznacza że w każdej miejscowości znajduje się hotelik oraz restauracja w której można zamówić lokale potrawy. Jeśli chodzi o standardy, Hilton to nie jest, ale przecież nikt nie jedzie na wyprawę rowerową po to żeby siedzieć w złotej wannie wysadzanej brylantami. W drodze na Thorong La popularną i obleganą przez turystów miejscowością jest Manang znajdujący się na wysokości 3,519 m n.p.m. Sporo osób decyduje się tutaj na aklimatyzację tj. pozostanie tutaj przez 1-2 dni w celu przystosowania się do wysokości oraz deficytu tlenu, który coraz bardziej był odczuwalny. Nasza grupa jednak pruła do przodu – nie mieliśmy czasu na aklimatyzację, a na chorobę wysokościową pomagał Diuramid – tabletki które obniżały ciśnienie w czaszce.  Droga na przełęcz od Manag zaczyna być jeszcze bardziej ciężka. Nawet niewielkie podjazdy szybko wysysają energię, nogi robią się ciężkie, a w płucach brakuje tlenu. Jazda coraz częściej miesza się ze spacerem i pchaniem roweru. Przed samym High Campem wpychamy rowery, pokonanie 2 kilometrów zajęło nam 2 godziny. Brak tlenu jest tak odczuwalny, że po przejściu wolnym krokiem 10 metrów łapie zadyszka i trzeba odpocząć. Wejście z High Campu (4,880 m n.p.m) na Thorong La (5416 m n.p.m) zajęło nam około 5 godzin. Ostatnie kilometry szlaku otaczają ośmiotysięczniki, na których widok człowiek szybko zapomina o zmęczeniu i nabiera sił na pokonanie kolejnych metrów. Po dotarciu na Thorong La naszym oczom ukazuje się widok bezkresnego morza oblodzonych szczytów – tlen, którego brakuje niestety nie pozwala na długie cieszenie się tym krajobrazem – szybkie pamiątkowe fotki i schodzimy na dół – naszym celem był Mutkinah do którego docieramy po zmroku. Następnego dnia zjeżdżamy do Tatopani. Na tym odcinku myślałem, ze po prostu wyrwę haki mocujące moje sakwy – dość szybkie tempo, trudna technicznie kamienista droga a jej druga połowa pokonana po zmroku. Do Tatopani docieramy o 1 w nocy. Kolejny dzień był ostatnim dniem jazdy, muszę przyznać, że w moim przypadku nieco mało przyjemnym – zjechane 4 biegi kasety i przeskakujący łańcuch, zadeptane bloki w butach, zszyta nitką opona na której pojawił się guz i bicie w kierownicy oraz szereg innych drobnych usterek odbierał przyjemność z jazdy. Wszystko łącznie z sakwami Crosso przez 14 dni dostało niesamowite baty. W tym czasie przeprawiliśmy się przez kilka dobrych górskich rzek i w tym momencie słowa uznania należą się  sakwom Dry – pomimo, iż podklejane przeze mnie, czteroletnie sakwy nie przepuściły ani grama wody. Nepal jest miejscem godnym polecenia wszystkim miłośnikom górskiej jazdy, którym niestraszne są ciężkie podjazdy po kamienistych drogach. Do zobaczenia na trasie!

Autor relacji: Marek Masalski

Po więcej kilkajcie tu: http://www.trasymasy.pl

 

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

    0
    Twój Koszyk
    Twój koszyk jest pustyWróć do Sklepu
      Kupony rabatowe