Raczej trudno jest określić kiedy rozpoczęła się wyprawa KAUKAZ 2015 – Gruzja, Azerbejdżan, Armenia. Teoretycznie, czyli w planach wyprawa rozpoczęła się w październiku 2014 roku, kiedy w głowach pomysłodawców, czyli braci Macieja i Michała Szramka pojawił się pomysł na Kaukaz rowerem. Którzy dali ogłoszenia na forach rowerowych i stronach podróżniczych. Chętnych do wzięcia udziału w wyprawie było prawie stu. Z grupy tej wybrali dodatkową szóstkę chętnych. W styczniu 2015 roku, kiedy grupa była już w całości uformowana spotkaliśmy się by się poznać i omówić najważniejsze fakty dotyczące wyprawy. Szybko przypadliśmy sobie do gustu, lecz miejsca zamieszkania uczestników uniemożliwiły częstsze spotkania, dlatego większość spraw załatwiana była on-line. Specjalnie przygotowana strona www.BylismyTam.pl, gdzie na bieżąco wszystko ustalaliśmy, ciągły kontakt mailowy i sprawne działania każdego z nas sprawiły, że wraz z upływającymi tygodniami byliśmy coraz lepiej przygotowani do wyprawy. Mimo tego, nie mogło obyć się bez spotkania podsumowującego przygotowania, które służyło także sprawdzeniu formy i sprzętu w terenie. W ostatni weekend majowy stawiliśmy się na jurze krakowsko-częstochowskiej na „treningu” sprawdzającym. Namioty, kuchenki, karimaty, sprzęt do naprawy, a także co najważniejsze rowery z wypełnionymi po brzegi sakwami, no i oczywiście każdy z nas znaleźliśmy się w pięknych okolicznościach przyrody pod Krakowem. Wszystko zdało egzamin i było gotowe na wielką kaukaską przygodę. Duża w tym zasługa naszych sponsorów, którzy na tak ciekawą wyprawę chętnie nas wsparli. Między majem a sierpniem, kiedy zaplanowana była właściwa wyprawa każdy indywidualnie trenował by nie pokonały nas gruzińskie drogi i góry.
Nadszedł dzień wyjazdu. Niedziela 23 sierpnia 2015 roku. Od strony północy kraju na warszawskie lotnisko wraz z firmą transportową Splitt, która sponsorowała transport, ruszyło czterech uczestników, Maciej i Michał Szramka, Szymon Wiese (Bydgoszcz) oraz Krzysztof Sobczak (Toruń). Z południa do Warszawy dotarli: Agnieszka Wyszyńska Wytrykus (Zamość), Natalia Zapotoczna (Wrocław) oraz Piotr Chuchmała (Ostrowiec Świętokrzyski). Z samego miejsca startu ruszała rodowita warszawianka – Karolina Kot. Skompletowana ekipa, z obładowana ekwipunkiem i rowerami rzecz jasna, pełni sił i zapału oczekiwała na start. No i polecieliśmy, równo o północy, wzbiliśmy się w powietrze. Jak to podsumował sam pilot samolotu – ”Wszyscy pasażerowie są na pokładzie, a rowery w luku bagażowym – możemy lecieć!”. Zaczęła się gruzińska przygoda! Wylądowaliśmy w Kutaisi o 5 czasu miejscowego (w Gruzji przestawiamy zegarki o 2 godziny do przodu w stosunku do czasu Polskiego). Tam czekała na nas marszrutka, czyli lokalny bus z hostelu Vila Opera z Tbilisi, który był także jednym z naszych sponsorów. Po zapakowaniu kartonów z rowerami ruszyliśmy do Mestii, miejsca gdzie będziemy rozpoczynać podróżowanie rowerami. Już podczas tej drogi wszystko było ciekawe, architektura, przydrożne bary, a przede wszystkim wszechobecne bezpańskie psy i krowy, chodzące po ulicy według własnego uznania, nie zważając na spory ruch. Co ciekawe żaden z kierowców się temu nie dziwił. Tam po prostu to jest normalne. Nikt na nie nie trąbi, nie denerwuje się, tylko wymija bądź czeka, aż przejdą. Ze względu na ulewny deszcz, a co za tym idzie trudne warunki do jazdy (kilka razy podczas trasy do Mestii mieliśmy przymusowy przystanek ze względu na osuwiska na drodze) do celu dotarliśmy dopiero w południe. To już Swanetia- wysokogórski region, który ze względu na liczne cerkwie, baszty obronne i wyjątkową kulturę wpisany został na listę światowego dziedzictwa UNESCO. Niewielki domek w otoczeniu budzących respekt wież obronnych w górach, ze wspaniale rzeźbionymi drzwiami na podwórko. Właściciele okazali się bardzo mili, to jedne z pierwszych przejawów gruzińskiej gościnności. Udostępnili nam 3 pokoje, gdzie mogliśmy rozłożyć bagaże, a także pomieszczenie gospodarcze z kominkiem, gdzie po kolei składaliśmy rowery po wyciągnięciu z przemokniętych do suchej nitki kartonów. Tym czasem deszcz nie dawał za wygraną, już wiedzieliśmy, że tego dnia nie wyruszymy zgodnie z planem. Ale, kolejny raz się potwierdza, że nie ma tego złego co by na dobre nie wyszło. Mogliśmy poświęcić więcej czasu by dokładnie przygotować rowery do podróży. Już tego wieczora skonsumowaliśmy wina, które otrzymaliśmy na lotnisku w Kutaisi oraz miejscowy chlebek w kształcie okręgu, który jak się później okazało towarzyszył nam podczas całej wyprawy.
We wtorek 25 sierpnia od rana trwały gorączkowe przygotowania do startu. W końcu się udało i zgodnie z planem ruszyliśmy. Na stacji benzynowej w Mestii zatankowaliśmy pojemniki paliwem do kuchenek, w miejscowym sklepie zaopatrzyliśmy się w wodę i suchy prowiant – ruszyliśmy. Cel numer jeden- Ushguli – najwyżej położona osada w Europie jak twierdzą Gruzini (problem w tym, że Gruzja nie leży już w Europie.) Po 20 km podjazdów na Przełęcz Ughviri (1923 m n.p.m.) pokazało nam, że wyprawa nie będzie pierwszą lepszą wycieczką krajoznawczą, tylko trudną, niejednokrotnie niebezpieczną podróżą, której trzeba poświęcić mnóstwo siły i cierpliwości. Oprócz tego przekonania, dopiero z rowerów mogliśmy dostrzegać piękno gór, gdzie podczas drogi zazwyczaj po jednej stronie zachwycały wysokie góry, a po drugiej strome urwisko, a w dole malowniczy, rwący potok. Takie widoki zdawały się ostrzegać „Kaukaz to piękne ale i groźne wysokie góry”. Nawet chwila nieuwagi mogła zakończyć się tragicznie. Przypominały o tym małe pomniki – kapliczki przy poboczach. Jak się dowiedzieliśmy są to pamiątki po zmarłych w wypadkach w tych miejscach kierowcach. Często też w takim miejscu jest butelka z lokalną wódką czy chleb, żeby wypić i zjeść ku pamięci zmarłego. Między przełęczą, a samą wioską Ushguli załapał nas deszcz. Przy płocie stał Ułaz, do którego przyczepiliśmy naszą płachtę przeciwdeszczową i tam się schroniliśmy. Szybko przestało padać i wyszło słońce. Zwijając płachtę dostrzegliśmy dwóch starszych Gruzinów, zainteresowani sporą grupą rowerową podeszli zaciekawieni. Szybko kolejny raz otrzymaliśmy dowód gruzińskiej gościnności i otwartości. Panowie zaproponowali posmakowanie gruzińskiego alkoholu – Czaczy, który można było zagryźć lokalnym serem, ogórkami i pomidorami. Po krótkiej uczcie i wręczeniu panom drobnego upominku kontynuowaliśmy podróż. Zjazdy dzisiejszego dnia to też pierwsze pęknięte dętki – pierwsza z nich należała do Macieja. Przed samą osadą Ushguli czekał nas bardzo stromy podjazd, ale mając świadomość, że to finał dzisiejszej trasy każdy dał z siebie wszystko i niebawem byliśmy już na polu namiotowym. Po rozbiciu obozu, posiłku w postaci chaczapuri – chlebka z twarogiem lub mięsem w środku i zupy charczo – ostra zupa z wołowiną (przypomina jedzony w Polsce gulasz) i szybkim obozowym prysznicu zalegliśmy w namiotach by nabrać siły na kolejny trudny dzień. Cel numer dwa to Przełęcz Zagaro – najwyższy punkt naszej wyprawy – 2623 m. n.p.m. Całą noc padał deszcz, a w oddali słychać było burze. Rano niestety nie było lepiej, po śniadaniu nadal padał deszcz. Mimo deszczu i zachmurzenia mogliśmy podziwiać widoczny z Ushguli najwyższy szczyt Gruzji – lodowiec Shkhara (5193 m n.p.m.) – widok zapierał dech w piersiach.
Nie chcąc bezczynnie czekać na łaskę losu, w deszczu, uzbrojeni w przeciwdeszczowe nakrycia postanowiliśmy zwiedzić Ushguli. Miejscowość nieduża lecz piękna, charakterystyczne baszty obronne uzupełniał widok jeżdżących na koniach Gruzinów i co naturalne krów oraz bezpańskich psów. Udaliśmy się na pobliskie wzniesienie do cerkwi Lamaria (pw. Marii Dziewicy), w obrębie której był także cmentarz z wykutymi na nagrobkach sylwetkami zmarłych, ale oryginalnych wymiarów – typowo rosyjski zwyczaj. Spotkaliśmy także dwóch polskich turystów, podejmujących Kaukaz autem terenowym, zapowiedzieli, że samochodem wcale nie jest im łatwo, a nasze rowery na obecną pogodę są wygodniejszym i łatwiejszym środkiem transportu. Powoli zaczęło się przejaśniać co oznaczało dla nas, że możemy ruszać. Zagaro czeka! Mieliśmy szczęście, pogoda po deszczu, z niewysoką bo około 19 stopniowa temperaturą była naszym sprzymierzeńcem w walce z momentami wręcz morderczymi podjazdami. Odcinek około 10 km podjazdu pokonaliśmy zadziwiająco dobrze, każdy był gotowy na wysiłek i okazało się, że nasza forma jest na bardzo dobrym poziomie. Wjazd na Zagaro wcale nie był największą trudnością. Zjazdy tego dnia dały się nam bardzo we znaki. Każdy z nas przekonał się, że zjeżdżając trzeba zachować jeszcze większą ostrożność i uwagę. Zbyt duża prędkość zjazdu, małe rozkojarzenie bądź chwilowe roztargnienie mogły zakończyć się sporym problemem, a w najlepszym wypadku złapaniem „gumy”. Tak też było. Worek z „przypadkami zjazdów” rozwiązał Piotr i problem z SPD, następna była Natalia – przecięcie paznokcia u stopy, Karolina zaliczyła wywrotkę, Szymon- pana, Michał to samo, Agnieszka – uszkodzenie mocowania od przedniej sakwy. Ponownie pauzował Szymon – tym razem współpracy odmówiły tylne hamulce co wykluczało dalsze zjazdy, na szczęście do celu pozostało już niewiele. Do prowadzącego rower Szymona dołączyła Natalia, która złapała dętkę i tuż przed celem nie opłacało się już tego łatać. Celem był nocleg w miejscowości Tsana. Drewniany domek z pięknym widokiem na ośnieżone wierzchołki gór. Nie byłoby w nim nic innego niż w pozostałych miejscowościach gdyby nie fakt, że mieszkańcy nie mieli dostępu do prądu. Brak elektryczności jednak nie wykluczył gościny przygotowanej na najwyższym poziomie, kolacja i śniadanie były pyszne – zapiekane ziemniaczki z sadzonym jajkiem oraz zupa, a do tego aromatyczny czaj. Zanim się położyliśmy spać musieliśmy oczywiście naprawić serię usterek z dzisiejszego dnia. Nazajutrz ruszyliśmy przed siebie punktualnie o 9. Już po 10 minutach zjazdu gumę złapał Krzysiek. Jak się okazało, ten dzień- wcale nie był dla nas łaskawy – średnio co pół godziny guma. Po blisko 10 km zjazdach kamieniami rozpoczął się wyczekiwany przez nas asfalt, odpoczęliśmy od nierównych zjazdów i mogliśmy nieco nadrobić kilometry. Tego dnia pokonaliśmy ich około 80. Był też czas by podziwiać widoki, różnice wysokości na niewielkich obszarach zachwycały i budziły grozę. Przejeżdżaliśmy przez wiele maleńkich miejscowości, gdzie miejscowa ludność stojąc przy drodze nam kiwała i pytała skąd jedziemy, ale i tak największą frajdę miały dzieci, które zawsze się cieszyły widząc grupę ośmiu rowerzystów. Przystanek na obiad mieliśmy w miejscowości Lantekhi, gdzie skosztowaliśmy kolejny raz chaczapuri – bułki z serem, która wbrew pozorom za każdym razem była przyrządzona nieco inaczej i smakowała różnie. Jedliśmy także kubdari – podłużna wielka bułka z wołowym mięsem w środku, przygotowana na ostro. Najedzeni ruszyliśmy w dalszą drogę, na szczęście do miejsca noclegu pozostało tylko 20 km drogami asfaltowymi, gdzie opór stawiał tylko wiatr. W Tsageri, bo tam nocowaliśmy czekała na nas miła niespodzianka, hostel z pokojami wyposażonymi w telewizory, klimatyzację, prysznice z gorącą wodą i dostęp do internetu, a to wszystko za niewielką opłatą 20 lari. Wieczorem przy kolacji był czas tradycyjnie już na naprawę rowerów oraz analizę dotychczasowej trasy i omówienie planów na najbliższe dni przy lampce gruzińskiego wina.
Cel na kolejny dzień to Kanion Okatse. Piątek 28 sierpnia był dla Gruzinów wyjątkowy. Ta data to w Gruzji święto Mariamoba (odpowiednik święta Wniebowzięcia Najświętszej Marii Panny w kościele katolickim). Pierwsza część dnia to blisko 30 km drogą asfaltową. Kiedy dotarliśmy w okolice kanionu musieliśmy podjąć decyzję jaką drogą do niego dotrzemy. Zgodnie wybraliśmy podjazdy polnymi i kamienistymi drogami na odcinku 9 km zamiast 18 km drogi asfaltowej – tak po prostu było ciekawiej i więcej mogliśmy zobaczyć. Tak właśnie było, 9 km podjazdów w trudnych warunków to nie tylko zmęczenie i walka z upałem, ale przede wszystkim widoki, która zapadną nam w pamięć na zawsze. Widoki, których nie da się zobaczyć, ani dzięki najdokładniejszym opisom, ani nawet zdjęciom. Trzeba tam po prostu być i zobaczyć to na żywo. Środek transportu jakim są rowery daje możliwość by w każdej chwili się zatrzymać, móc w zadumie obejrzeć te piękne, bądź co bądź jeszcze nie do końca odkryte tereny. Ostatnim etapem zdobycia kanionu była przeprawa przez rzekę. Ci, którzy nie mają lęku wysokości przeprawili się wątpliwej jakości „mostem”, bo była to zwykła kładka z poukładanych na stalowych prętach gałęziach. Ci mniej odważni przeprawiali się przez rzekę drogą wodną, czyli sakwy do góry, rowery w powietrze i kamienistym dnem rzeki po pas na drugi brzeg. Tam czekała nas uczta. Grupa Gruzinów świętowała Mariamobę – wino, Czacza, owoce, warzywa i tradycyjnie baran w ofierze. Naturalnie zostaliśmy zaproszeni do wspólnego posiłku. Po krótkiej uczcie ruszyliśmy w dalszą drogę by spotkać się z kierowcami, którzy zawieźli nas do oddalonego o około 300 km Kazbegi. Około 1 w nocy na miejscu rozbiliśmy namioty.
Chłodny sobotni poranek zmobilizował nas do szybkiego przygotowania śniadania na kuchenkach i opracowania planu na dzisiaj. Postanowiliśmy znaleźć nocleg, w którym zostawimy rowery i sakwy. Tak jak postanowiliśmy tak zrobiliśmy i około 10 ruszyliśmy pieszo na wzgórze (2170 m n.p.m) by móc podziwiać klasztor prawosławny z XIV wieku – Cminda Sameba. Droga zajęła nam blisko godzinę, na miejscu wszyscy wysłuchaliśmy przedstawionych przez Krzyśka informacji o klasztorze i udaliśmy się na zwiedzanie, oczywiście Panie po założeniu nakrycia głowy i nóg, a panowie po ubraniu długich spodni. Klasztor niewątpliwie miał duszę, zachwycał od wejścia, wrażenia nie zniszczyli nawet przepychający się turyści, odprawiany właśnie chrzest czy sesja ślubna pary młodej. Tak, działo się tam bardzo wiele, chyba głównie ze względu na to, że jest to miejsce polecane w każdym przewodniku, ale na pewno warto je zobaczyć. Wielość barwnych ikon, freski i ciągłe „święte zamieszanie” budowały atmosferę, która towarzyszyła nam aż do zejścia ze szczytu. Udaliśmy się do miejscowego lokalu by spróbować potraw gruzińskich. Wybór padł na słynne w Gruzji pierożki chinkali w trzech wersjach: z serem, z grzybami oraz z mięsem. Te ostatnie bardzo często widnieją na zdjęciach przewodników jako tradycyjna potrawa gruzińska- są charakterystycznie ulepione w kształt wirnika, a mięso, którym są nadziane pływa w czymś na smak rosołu – smakują wybornie. Wieczór upłynął nam pod znakiem rozmów, dyskusji i zabawy przy grze planszowej, która dostarczyła wiele emocji i pozytywnej energii. Tak zmęczeni poszliśmy spać by nabrać sił na jutrzejszy trudny dzień podjazdów Gruzińską Drogą Wojenną.
Ponad 20 km ostrych podjazdów. Pocieszał nas fakt, że z tymi wysokościami będziemy się mierzyć drogą asfaltową. Jak się okazało było to marne pocieszenie w zderzeniu z pogodą, która nas nie rozpieszczała, a mianowicie blisko 40 stopni. Lepsze to niż deszcz – taka myśl musiała nam towarzyszyć by nieco się podbudować. Z krótkimi przerwami pokonywaliśmy kolejne serpentyny. Pierwszy przystanek zrobiliśmy przy skałach trawertynowych, po których malowniczo spływała woda sprawiając wrażenie lodu. W dalszej części trasy dzisiejszego dnia był jeszcze jeden ważny przystanek – taras widokowy w bliskiej odległości od przełęczy widokowej. Taras stanowią mury ustawione w otwartym okręgu zdobione mozaiką, która powstała w 1983 r. z okazji upamiętnienia 200 rocznicy podpisania traktatu przyjaźni rosyjsko-gruzińskiej. Mozaiki przedstawiają historię gruzińską i rosyjską, co skwitowane jest cytatem o przyjaźni autorstwa jednego z największych poetów gruzińskich- Szoty Rustawelego. Dalsza jazda z górki zaowocowała złapaniem podwójnej gumy przez Krzyśka przy zupełnie bezmyślnie wykonanym odpływie deszczowym na wjeździe w jeden z tuneli. Już było postanowione, że w ciągu najbliższego czasu rozglądamy się za miejscem na nocleg i posiłek. Kilka kilometrów po tej decyzji, tuż przed wioską Pasanauri, przejeżdżaliśmy drogą przy polanie, gdzie zebranych było, na oko około 40 biesiadujących przy wielkim stole osób. Kiedy tylko nas zobaczyli zaczęli nas wołać i zapraszać do wspólnej zabawy i posiłku. Nie było takiej siły by odmówić, byliśmy zmęczeni i głodni. Okazało się, że była to gruzińska Supra – czyli plenerowa uczta z winem i wieloma przysmakami. Gdyby nie fakt, że stoły były stalowe na pewno uginałyby się od ilości jedzenia. Przyjazna atmosfera, śpiewy i toasty, którym nie było końca sprawiły, że wyżej wspomniana polana stała się naszym miejscem noclegu. Zabawa skończyła się około 22 i po pożegnaniu z naszymi przyjaciółmi gruzińskimi rozbiliśmy namioty.
O poranku ruszyliśmy dalej. Kolejny odcinek Gruzińskiej Drogi Wojennej za nami, co oznaczało też kolejne atrakcje turystyczne. Zobaczyliśmy twierdzę Ananuri z przełomu XVI i XVII w. z murami obronnymi i dwiema cerkwiami między nimi. Twierdza leży w pięknej scenerii w pobliżu sztucznego zbiornika wodnego Zhinvali z turkusową wodą. Zjechaliśmy z drogi asfaltowej i ruszyliśmy ostro pod górę, kamienistą stromą drogą, która akurat była przygotowywana do naprawy. Upalne słońce, trudy podjazdu i mijające nas co chwilę ogromne ciężarówki sprawiły, że 10 km w takich warunkach przeciągało się w nieskończoność. Zanim dotarliśmy do najwyższego punktu dzisiejszych podjazdów każdy z nas już był wykończony. Nie bylibyśmy sobą gdyby to miało znaczenie – zmęczenie nie jest w stanie nas pokonać. Ruszyliśmy dalej, przystankiem na noc było miasteczko Tieneti, gdzie nocowaliśmy nad, „marketem” w gruzińskiej wersji. Właśnie w markecie zaparkowaliśmy ósemkę naszych rowerów.
Rankiem zaopatrzyliśmy się w zapas wody i owoce na pobliskim bazarze i kontynuowaliśmy podróż. Kolejny raz spotkaliśmy na swojej drodze pasterzy, którzy prowadzili całą szerokością owce. Jak się okazało w tym rejonie to nie problem, a wręcz norma. Naszym głównym celem tego dnia był kompleks z monastyrem Alaverdi, który powstał już w XI wieku, w czasie kiedy Gruzja była mocnym feudalnym państwem. Sam monastyr Alaverdi został zbudowany w miejscu, gdzie od VI wieku stała cerkiew pw. Św Grzegorza. Warto dodać, że monastyr i jego rozmiar w obecnej formie słusznie zrobił na nas wrażenie ponieważ jest to drugi co do wielkości budynek kościelny w całej Gruzji – ma aż 55 metrów wysokości! Wnętrze było pilnie strzeżone przez zamieszkujących pobliski klasztor mnichów, otrzymaliśmy upomnienie w kwestii robienia zdjęć, natomiast koniec końców udało się nam wykonać kilka zdjęć by ukazać surowe, a jednocześnie bogato zdobione wnętrze świątyni. Tego dnia były jeszcze plany by zwiedzić zamek w Telawi – stolicy regionu Kachetia. Nie udało się to jednak ponieważ zamek jest obecnie w remoncie. Zamiast tego postanowiliśmy udać się do restauracji by coś zjeść. Otrzymaliśmy uwielbiane przez nas chinkali i chaczapuri. Mimo długiego czasu oczekiwania dania były bardzo dobrze przyrządzone i zaspokoiliśmy nasz całodzienny głód. Nocleg tak naprawdę sam się dla nas znalazł. Piotrka, Krzyśka i Szymona, którzy siłą rzeczy wyglądali na turystów zaczepił miejscowy, którego rodzina dysponowała miejscami noclegowymi. Georgii bo tak miał na imię zaproponował nocleg w „dobrych” warunkach ze śniadaniem w korzystnej cenie. Udaliśmy się tam po kolacji, jak później to ochrzciliśmy, był to „nocleg w szpitalu” ze względu na dwa wielkie pomieszczenia, w których znajdowało się kilkanaście łóżek jedno obok drugiego a od korytarza oddzielała nas tylko powiewająca firanka.
Noc minęła spokojnie, a nad ranem, po solidnym śniadaniu wsiedliśmy na rowery by przemierzać kolejne kilometry. Wieczorem tego dnia według planu powinniśmy znaleźć się w Azerbejdżanie. Po wielu przygodach osiągnęliśmy cel. Jednak zanim tak się stało postanowiliśmy po drodze zwiedzić ruiny zajmującego blisko 50 ha miasteczka Gremi, a dokładniej świątynie na wzgórzu, wieżę zamkową i dzwonnicę. Miasteczko istniało jedynie 150 lat na przełomie XVI i XVII w. lecz wtedy było stolicą rejonu Kachetia. Po rozgrabieniu i zniszczeniu w 1616 roku nigdy nie uzyskało wcześniejszej świetności, a stolicą Kachetii zostało Telawi. W dalszych planach było złapanie „okazji” pod granicę z Azerbejdżanem. W naszym przypadku nie było to takie łatwe. Osiem rowerów, osiem osób i cztery razy po osiem sakw z dodatkowym wyposażeniem robiło wrażenie i pozostawało nam jedynie załapanie się na podróż ciężarówką. Każdego dnia mijało nas mnóstwo ciężarówek, jak na złość, w stronę granicy ciężarówek nie można było uświadczyć, a jak były to całkowicie załadowane. Naszą mocną stroną były kobiety i ich wdzięki. Trzy piękne Panie swoją urodą zatrzymały busa, którego kierowca zobowiązał się podwieźć rowery oraz dwóch uczestników naszej wyprawy pod granicę gruzińsko – azerską. „Dobra nasza”- pomyśleliśmy sobie, „teraz już będzie z górki – pozostałych sześć osób bez rowerów szybko znajdzie transport”- znowu błąd w założeniu. Bardzo trudno było znaleźć transport, ale w końcu, kolejny raz wykorzystując walory estetyczne płci pięknej naszej wyprawy, udało nam się zatrzymać busa. Zostaliśmy zapewnieni, że także znajdziemy się dzięki temu na granicy z Azerbejdżanem. Po 7 km okazało się, że to by było na tyle jazdy tym busem, kierowca stwierdził, że dalej nie jedzie. Zostaliśmy na lodzie, dalej pieszo, my rowerzyści pieszo, bez rowerów, ale za to w kaskach i z rękawiczkami rowerowymi, z pewnością wyglądaliśmy komicznie. Udaliśmy się do centrum miasteczka, gdzie udało się załatwić busa, który za odpowiednią opłatą bezpiecznie i pewnie dowiezie nas do granicy, gdzie miały czekać nasze rowery i dwóch współtowarzyszy wyprawy – Piotrek i Krzysiek. Już wyjeżdżaliśmy z miasteczka kiedy Szymon odebrał telefon od Piotrka z krótkim komunikatem „stoimy z rowerami przy drodze, w miasteczku 7 km od miejsca skąd łapaliśmy stopa”. Wszystko jasne, ich transport okazał się tak samo niepewny jak nasz poprzedni. Byliśmy w tym samym miejscu. Na szczęście busy w Gruzji pomieszczą tyle ile się do nich chce wepchnąć. Po pół godzinnym ładowaniu wszyscy, razem z sakwami i rowerami na dachu zmierzaliśmy do granicy z Azerbejdżanem. Spokojna droga trwała niestety krótko, po niecałych 10 km bus złapał gumę. Dla nas to nie nowość, pomogliśmy kierowcy niczym serwis formuły 1 i byliśmy gotowi do dalszej drogi. Przed nami 50 km do granicy. Minęło szybko i już bez przygód. Kiedy już znaleźliśmy się przy granicy wszyscy przygotowali dokumenty i ruszyliśmy by ją przekroczyć. Tu kolejne przygody. Azerscy celnicy, ze względu na otwarty i oficjalny konflikt Azerbejdżanu z Armenią bardzo skrupulatnie sprawdzali nasz stosunek do Armenii. Pytali skąd jesteśmy, czy byliśmy w Armenii, czy się tam wybieramy, czy mamy flagi armeńskie, czy mamy przewodniki po Armenii i czy dysponujemy czymkolwiek co było produkowane w Armenii. Po tym wywiadzie i szeregu pytań mogli dopiero przystąpić do skanowania naszych sakw, które tuż przed wjazdem na granice dopiero założyliśmy na rowery. Jak mus to mus. Trudno, trzeba było je zdejmować, a później znowu zakładać. Taką mają pracę, staraliśmy się ich rozumieć. Kiedy już oni zrozumieli nas, że po prostu chcemy zobaczyć ich kraj przybili w paszporcie piękny azerski stempelek i pozwolili na odwiedziny. Z przyjemnością wsiedliśmy na rowery i ruszyliśmy w głąb kraju. Azerbejdżanu nie kojarzyliśmy negatywnie, jednak po około 15 godzinach chyba zmieniliśmy zdanie. Hotel, w którym mieliśmy okazję spędzić noc był żywcem wyjęty z lat 60 w Polsce, Wszystko stare, zaniedbane, brudne, odrapane… a ludzie jak się okazało bardzo chcieli na nas zarobić. Udaliśmy się taksówkami do restauracji. Usługa taksówki, jak i sama kolacja wyniosły około 2 razy więcej niż zostało nam zapowiedziane, a do tego dano nam do zrozumienia, żeby nie mówić w języku angielskim, tylko rosyjskim lub ewentualnie azerskim – „eta Azerbejdżan, niet Amerika”- usłyszeliśmy.
Noc minęła szybko i bez większych problemów. Gorzej z porankiem, a dokładniej z wczesnym porankiem, przed godziną 6 nad ranem, ze szczytu stojącego naprzeciwko minaretu, do naszych zaspanych uszu dobiegło trwające kilka minut nawoływanie do modlitwy. Obudziliśmy się skutecznie na cały dzień! Po szybkim śniadaniu i krótkim przygotowaniu wsiedliśmy na rowery i udaliśmy się w stronę granicy – ruszyliśmy do Gruzji. Mimo tych kilku nieprzyjemnych incydentów w Azebejdżanie Szymon spotkał się z miłym akcentem. Od miejscowego artysty otrzymał dwie gipsowe rzeźby. Konia w podkowie i zdobionego anioła na szczęście – które jak się później okazało przetrwały dalszą podróż, zarówno na rowerach jak i samolotem. Szybko znaleźliśmy się znowu po stronie Gruzińskiej. To był już czwartek 3 września, więc zostało ledwie 4 dni do końca wyprawy. Tego dnia postawiliśmy sobie kolejny trudny cel – droga do miasteczka Singhaghi w Kachetii, jednego z najładniejszych miasteczek w całej Gruzji. Faktycznie, miasto niewielkie, jednak odnieśliśmy wrażenie, że są bardzo świadomi swojego potencjału turystycznego i skrzętnie to wykorzystują. Tu, podobnie jak w Telawi, zanim sami zdążyliśmy rozejrzeć się za miejscem na nocleg, ten sam nas znalazł. Krążący po mieście właściciel „guest house’u” szybko zagadnął proponując dobre miejsce. Jak się później okazało właśnie tam nocuje mnóstwo turystów z polski, co było widać po magnesach na lodówce, biało-czerwonych plakatach, zdjęciach i pocztówkach. Po kąpieli zasiedliśmy do iście królewskiej kolacji, mnóstwo znanych już nam przysmaków przyciągało nie tylko wyglądem ale i zapachem. Wygłodniali konsumowaliśmy przygotowane w domowej kuchni gruzińskie wiktuały. Nie mogło zabraknąć oczywiście wina, chałwy i owoców na deser. Wieczorem przy stole spotkaliśmy się z polskimi turystami. O poranku, załatwioną przez właściciela marszrutką, po małych przeróbkach by zrobić miejsce na rowery – ruszyliśmy. Docelowo do granicy z Armenią, a po drodze do Dawit Gereja – miasteczka skalnego po środku niczego, na prawo pustynia i na lewo pustynia, gdzie tylko sięgał wzrok. Skalne miasteczko to tak de facto kompleks monastyrów położonych na stokach góry Gereja. Część kompleksu to druga strona stoków, czyli już Azerjebdżan, co bywa powodem sporów gruzińsko-azerskich. Pierwszy z grupy monastyrów w skałach został założony już w VI w. przez jednego z Syryjskiego mnicha. Jaskinie zrobiły na nas duże wrażenie, mimo półpustynnej scenerii wokół. Udaliśmy się także na szczyt stoku, by znaleźć się na naturalnej granicy Gruzińsko – Azerskiej, gdzie wykonaliśmy zdjęcia i spotkaliśmy maszerujących wzdłuż granicy azerskich żołnierzy. Jeszcze tego samego dnia wieczorem byliśmy na granicy Gruzji i Armenii. Szybko byliśmy po stronie Armeńskiej. Po 30 km wjazdu w kraj znaleźliśmy przydrożny zajazd, gdzie spędziliśmy noc.
Na drugi dzień, w sobotę bez sakw, które zostawiliśmy w hotelu, ruszyliśmy by ujrzeć Haghpat i Sanahin – dwie najstarsze chrześcijańskie świątynie świata, wpisane na Listę Światowego Dziedzictwa UNESCO. Mimo braku sakw, co było dużym ułatwieniem podjazdy pod górki, gdzie znajdowała się jedna, a później druga świątynia były bardzo wymagające. Słońce mocno dawało się we znaki, serpentyny i wzniesienia zdawały się być bez końca, ale jednak, dotarliśmy na miejsce. W scenerii ormiańskiej, wszechobecnej biedy i zaniedbania, pośród małych, ubogich domków, w wiosce znajduje się niesamowity obiekt. Ważny nie tylko dla chrześcijan, ale i dla całego kulturowego bogactwa świata. Świątynia Haghpat powstała w X wieku za panowania króla Aszota III. Na Listę Światowego Dziedzictwa UNESCO wpisana została w 1996 roku. Cały kompleks budził respekt i wielki podziw, przede wszystkim dla ludzi, którzy go projektowali jak i tych, którzy byli wykonawcami tych wspaniałych budynków. Wszystkie mury były niesamowicie proste i widać, że wykonywane z wielką starannością. Jak na narzędzia i zasoby, którymi dysponowali ówcześni budowniczowie to jest coś niebywałego. Wielkie pozytywne zaskoczenie, podczas wyprawy widzieliśmy dziesiątki świątyń, kościołów i monastyrów, jednak ten w pełni zasłużył na listę UNESCO. Po kilkunastu kolejnych kilometrach i walce z kolejnymi serpentynami pod górę stanęliśmy przed świątynią Sanahin. Mimo, że była częściowo w remoncie to robiła wcale nie mniejsze wrażenie niż jej poprzedniczka Haghpat. Obie są w najwyższym stopniu godne światowej listy UNESCO. Tak uduchowieni obecnością w najstarszych świątyniach świata wróciliśmy do ormiańskiego hotelu po sakwy i ruszyliśmy w kierunku granicy z Gruzją. Ruszyliśmy do stolicy Gruzji – Tbilisi. Na miejscu w Villa Hostel Opera – u naszego sponsora spędziliśmy ostatnią pełną noc w Gruzji.
O poranku, po śniadaniu ruszyliśmy do miasta. To nas zaskoczyło, zdziwiło i zauroczyło. Rowery zamieniliśmy na wycieczki piesze i metrem. Tbilisi posiada dwie linie. Wagony ani stacje nie są w rewelacyjnym stanie ale, pamiętać należy, że tbiliskie metro uruchomione zostało w roku 1966. Zobaczyliśmy Aleję Szota Rustwelego z licznymi straganami i stoiskami, głównie z książkami, Gruziński Parlament, Plac Wolności, na którego środku znajduje się kolumna i św. Jerzy na samym jej szczycie, Sobór Trójcy Świętej czyli Sobór Katedralny Gruzińskiego Kościoła Prawosławnego- największa budowa sakralna w Gruzji, (jeden z największych prawosławnych kościołów na całym świecie) położona na wzgórzu św. Eliasza w samym centrum miasta, przejechaliśmy się kolejką linową bardzo szybko znajdując się w pobliżu pomnika Karlis Deda, potocznie zwanego Matką Gruzji- 20 metrowa, aluminiowa postać kobiety z pucharem wina w lewej ręce- dla przyjaciół i z mieczem w prawej dla wrogów- widoczny również z dołu, ale po wjeździe kolejką na szczyt można dokładniej dostrzec jego rozmiary. Przechadzaliśmy się także oddanym do użytku w 2010 roku Mostem Pokoju, który łączy stare miasto z nowoczesną częścią stolicy. W centrum miasta, jako, że byliśmy tam 7 września, w dzień, w którym w Polsce odbywało się referendum krajowe, spotkaliśmy wielki lokal wyborczy umożliwiający oddanie swojego głosu.
Po powrocie do hotelu zjedliśmy kolację i przygotowywaliśmy się do wyjazdu na lotnisko w Kutaisi. Drogę pokonaliśmy sprawnie, ale każdy z nas rozmyślał nad wyprawą i z żalem, że nasza wyprawa dobiega końca oglądaliśmy wykonane zdjęcia. Nadszedł czas oczekiwania n alot, niektórzy nawet postanowili przespać się przed samym odlotem. W końcu mogliśmy oddać nasze rowery i przejść odprawę, która nie obyła się bez przygód. Jedna z naszych uczestniczek, Karolina, nie zajrzała do bagażu podręcznego i okazało się, że znalazły się w nim tak ciekawe przedmioty jak: klucze rowerowe, szpilka do przedniego koła, butelka olejku do opalania czy co ciekawe widelec. Na szczęście mogła z nami polecieć do Polski, zarówno Karolina jak i jej szpilka do przedniego koła. Już niebawem siedzieliśmy w samolocie, czekając na odlot do Polski. Po niespełna 3 godzinach bezpiecznie wylądowaliśmy na warszawskim lotnisku, skąd rozjechaliśmy się do domów. To był chyba jeden z najtrudniejszych momentów wyprawy – pożegnanie. Większość z nas uroniła łezkę kiedy musieliśmy się pożegnać. Na szczęście grupa okazała się tak zgrana, że już mamy plany na wiosenną wyprawę na Bałkany i zimową na Kubę o których też na pewno napiszemy.
Teraz zapraszamy na naszą pełną relację na www.BylismyTam.pl
PS. dziękujemy naszemu patronowi medialnemu ….., oraz sponsorom którzy nas wsparli a bez których ta podróż była by dużo trudniejsza: Armor Shop, Boninex, Brubeck, Delfin, Good Ram, Horyzonty – sklep turystyczny, Hotel Opera, Kolba.pl – Fenix, Kursy SOS, Optronic – AEE, Saltus Ubezpieczenia, Splitt, Sport Fuel, Świat Baterii, TwoNav, Vera, Wideorejestratory24.pl, Wojrak
Autor relacji: Szymon Wiese, www.BylismyTam.pl