Czy sięgacie czasem marzeniami na najdalsze krańce szaleńczej wyobraźni? Tworzycie obrazy, które są nieprawdopodobne, a tym samym niezwykle ekscytujące? Wyobrażacie sobie siebie gdzieś, gdzie właściwie zdajecie sobie sprawę, że raczej będzie niemożliwe osiągnięcie danego punktu?
NIE-MOŻLIWE-NIE-ISTNIEJE!
To teraz powiedzcie sobie na głos, wyrzućcie z piersi gromkim okrzykiem NIE-MOŻLIWE-NIE-ISTNIEJE!
Bo taka jest prawda.
I choć wszyscy ludzie na świecie mogą Wam mówić, że sobie nie poradzicie, nie dacie rady, Wasz pomysł jest do niczego, robicie głupotę i jesteście nierozsądni, macie zejść na ziemię i wrócić do pracy – nie poddajcie się im! Przeciętny człowiek ma to do siebie, że gdy sam nie ma odwagi podjąć ryzyka i sięgnąć po swoje marzenia, także nie pozwoli innym, nazywając ich głupcami i utrudniając im dojście do celu.
My w oczach wielu byliśmy głupcami, wariatami, niepoprawnymi marzycielami. Mówiono nam, że sobie nie poradzimy, nawet że jesteśmy niegodni takich marzeń, że tego jeszcze nikt nie dokonał i nam też się nie uda. Te wszystkie słowa oczywiście nas bolały, czasem studziły nasz zapał, ale mimo wszystko były motorem napędowym naszych działań. Doskonale znaliśmy siebie, swoje doświadczenie, organizmy, rozsądek, siłę motywacji i potęgę marzeń.
Wyruszyliśmy i teraz jesteśmy Pierwszymi Podróżnikami, którzy przetrwali 6 Zimowych Miesięcy podczas niezwykle trudnej wyprawy. Prawie 8 tysięcy kilometrów, ponad 9 miesięcy życia w drodze w namiocie, podróżując rowerem tandemem, z potężną i własnoręcznie zbudowaną przyczepką. Dwoje ludzi, pies, skandynawska zima, temperatury dochodzące do -35 st C, potężne wiatry, burze i wymagający teren, setki kilometrów bez żywej duszy, spotkania z niebezpieczeństwami, przerażenie, ból, głód, zwątpienie, łzy. Od wielu lat jesteśmy instruktorami survivalu, odbywaliśmy wcześniejsze podróże w różne rejony, znamy ograniczenia swojego organizmu, ale te kilka miesięcy przez lodową drogę pokazało nam nowe oblicze sztuki przetrwania.
Tandemowe Trip Love – zimowa ekspedycja za koło podbiegunowe na tandemie z psem, to nie tylko walka z trudem drogi, to najpiękniejsza przygoda człowieka i psa. To radość, wygłupy, niezwykłe historie, piękni ludzie i 50 kilogramów futrzastej, malamuciej miłości. To dowód, że z psem można realizować największe marzenia, że da się z nim podróżować i nie należy go porzucać. To też historia rowerowa, która wiodła pod górę, pełna była napraw i kłopotów technicznych, wyzwań jazdy na specyficznym pojeździe jakim jest tandem. To przygoda miłości, która wystawiona na największe wyzwania i trudy, nie tylko przetrwała, ale również wzmocniła się i pogłębiła.
Jak to wyglądało naprawdę? Tak bez kolorowych zdjęć i ochów achów?
Wyobraź sobie, że musisz spakować do czterech sakw i dwóch worów Crosso bagaże dla dwójki osób oraz psa na prawie roczną wyprawę zimową! Tetris to przy tej układance i logistyce to pikuś! Level Junior, albo nawet Level Baby. Jak zwał, tak zwał.
Poza 3 parami bielizny, 4 parami skarpetek, kamizelki windstoperowej, kurtki primaloft i gore oraz kompletu puchowego z ubrań nie mieliśmy już nic więcej. Cała reszta to ekwipunek wyprawowy i podstawowa elektronika, no i jedzenie, nie tylko dla człowieków, ale i futrzastej, ogromnej istoty.
Człowiekowi do szczęścia za wiele nie trzeba. Ważne żeby pojadł i miał gdzie spać, my mieliśmy – w naszym zielonym, przenośnym domku, który przetrwał najgorsze warunki! Choć gorzej od namiotu miały tylko sakwy i wory firmy Crosso – śnieg, lód, deszcz, wiatr, potrącenia samochodów, wypadki, ciąganie po lesie, nurkowanie w wodzie, błoto, słońce – to tylko niektóre przeżycia, o których możemy oficjalnie powiedzieć, o tych nieoficjalnych, może w uwagi na chęć miłej relacji z producentem nie powiemy, choć może warto – bo sprzęt wygląda doskonale – niczym nowiusieńki! Nawet James Bond nie powstydziłby się takiego ekwipunku w swoich zadaniach specjalnych.
W Polsce
Gdy już udało nam się zapakować cały bagaż do sakw i worów, wrzuciliśmy Kadlooka (uroczy Alaskan Malamut) do przyczepki, wskoczyliśmy na siodełka i równym tempem choć z początku chwiejną kierownicą balansowaliśmy naszym niemal 400 kilogramowym pojazdem poruszając się na Północ! Z samego południa Polski, z pięknego miasteczka na Śląsku – Mikołowa, ruszyliśmy niewielkimi drogami w stronę Warszawy, później Wilna, Rygi, Tallina, by w końcu przekroczyć promem krótki odcinek morza i poczuć, że oto właśnie dotarło się do swojego ukochanego kraju – Finlandii. Ale kilka słów o tym, jak to było w Polsce i krajach nadbałtyckich, które chyba wciąż są trochę przez nas, Polaków, delikatnie pomijane. Wystartowaliśmy pod koniec listopada, zaczęła się sroga zima, silne opady śniegu i siarczyste mrozy sięgające – 28 st C, a pewnie w innych częściach Polski jeszcze zimniej wtedy bywało. Nasza rozgrzewka wrzuciła nas na głęboką wodę i musimy przyznać, że było nam niemiłosiernie zimno. Choć nie temperatura była naszym wrogiem, a rower, który ulegał częstym awariom! No cóż, na złość całemu światu naprawiliśmy rower składając go po raz drugi z nowych część usuwając wiele usterek i „dziwnych” patentów włożonych w nasze koła, hamulce i inne osprzęty. Po drodze jeszcze w Warszawie pewna firma, która miała nam przyciąć zbyt głęboką, jak się potem okazało, misę przyczepki delikatnie mówiąc – uprzykrzyła nam życie i trochę czasu minęło, nim ją odzyskaliśmy z powrotem. Po kolejnych potyczkach w końcu ruszyliśmy dalej, wierząc, że już nic gorszego nie może nas spotkać. Trochę się pomyliliśmy, ponieważ na granicy polsko-litewskiej ulegliśmy wypadkowi i Krzysztofowi pękła kość strzałkowa. Pomachaliśmy tylko groźnie palcem w stronę nieba i powiedzieliśmy głośno, że to dla nas wciąż niewystarczający powód, by zrezygnować i zawrócić, dlatego dostaliśmy odpowiedź z góry i opiekę księży w Sejnach do czasu zagojenia się kości, czyli około 4 tygodni. Nie próżnowaliśmy wtedy – trochę pracowaliśmy w szkołach, przygotowywaliśmy logistykę wyprawy, która z powodu małych poślizgów czasowych wymagała modyfikacji.
Ruszyliśmy! Bolało, ale tutaj przydał się tandem i możliwość jazdy, z małym oszukiwaniem pracy jednej nogi, wtedy druga osoba trochę bardziej musiała pracować. Dotarliśmy do Wilna. Miasta, które w zakładach naszych znajomych pojawiło się jako najdalej wysunięte od Mikołowa, już nikt dalej nie obstawiał, a przecież przed nami było jeszcze kilka tysięcy kilometrów do Nordkappu, a potem jeszcze długa droga na południe, która miała nas zbliżać i motywować do powrotu do domu. Później się okazało, że wcale nas nie motywowała, wręcz przeciwnie. Każdy kilometr bolał, bo przecież oznaczał nadchodzący koniec, czego absolutnie nie chcieliśmy.
Litwa, Łotwa, Estonia
Kraje nadbałtyckie są fantastycznym miejscem na wycieczki rowerowe. Jest tanio, blisko, bardzo malowniczo i pusto! Dziesiątki kilometrów pustych dróg, opuszczonych wiosek, mrocznych lasów i częstych cmentarzy i mogił. Może nie brzmi to zachęcająco, ale ma to swój urok. Czasem można wpaść w pułapkę znikającego asfaltu z drogi krajowej, barierek na ścieżce rowerowej, a nawet schodów. Może dla pojedynczego roweru z sakwami nie byłby to duży kłopot, ale dla tandemu i gigantycznej przyczepki… możecie się spodziewać jakie myśli i przymiotniki chodziły nam wtedy po głowie.
Było pięknie, swojsko, tak trochę jak w Polsce 20 lat temu. W jednym miasteczku widzieliśmy dzieci bawiące się w chowanego wieczorem o 21, gdy temperatura wynosiła około -10st C. Aż zapragnęliśmy biegać z nimi, choć nogi bolały od długiej trasy, wtedy zrobiliśmy 75 km. To wynik niemal wyczynowy. Nasz rekord jednego dnia pełnego bólu i łez wyniósł 8 km, innego 85 km, już go nigdy potem nie udało nam się przebić. Co składało się na takie rekordy? Krótki, zimowy dzień, potężna waga pojazdu, specyficzny pojazd – tandem, który był znacznie trudniejszy w jeździe niż singiel, temperatura, śnieg, wiele innych. Na początku wstydziliśmy się naszych wyników, bo zakładaliśmy, że spokojnie 60 km damy radę zrobić każdego dnia, później nasz dwumetrowy, potężny kolega, którego odwiedziliśmy w drodze, złapał za rower, chcąc go wprowadzić do garażu. Spocił się, zasapał, zrobił czerwony, Klaudia w ratunku chciała zwolnić hamulce w przyczepce, ale okazało się, że nie były zaciągnięte, Kadlooka w środku też nie było. Wtedy wszyscy zrozumieliśmy, że to, co robimy przewyższa siły każdego człowieka i nasze średnio 45 km dziennie możemy wypowiadać z prawdziwą dumą!
Finlandia
Ze łzami wzruszenia stanęliśmy na fińskiej ziemi. Klaudia już tutaj mieszkała kilka miesięcy i poczuła się jak w domu, Krzysztofowi serce silniej zabiło w klatce, bo właśnie teraz czekała nas upragniona dzika, surowa droga, a Kadlook z zadartym w górę nosem i śliną cieknącą po futrzastych faflokach chyba już czuł zbliżające się renifery.
Finlandia nas nie rozczarowała, była dokładnie taka, jaką ją zapamiętaliśmy z wcześniejszych pobytów i taka, o której marzy się w swoich snach – krainy magicznej, z małymi, leśnymi duszkami, dzikimi terenami z tysiącem reniferów i migoczącą zorzą polarną nad głową. Nie można zapomnieć o mrozie szczypiącym w noc, zjadających żywcem komarach, domach tak rzadko usianych, że ciężko o żywą, ludzką duszę i wzniesieniach, które wyciskają ostatnie okruchy sił z mięśni.
Codziennie walczyliśmy o komfort, bezpieczeństwo, ciepło, posiłek i zdrowie. Survival to nie krzesanie ognia za pomocą krzesiwa, to nie hamakowanie i smażenie kiełbasek na ognisku, to nie nowy nóż ze stali damasceńskiej. Survival to głowa, to serce i ekonomia wysiłku. To wiara, że przetrwa się trud i niebezpieczeństwo, które nas w danej chwili spotkało. To stalowa twarz, zaciśnięte zęby i łzy, które połykamy przez zaciśnięte gardło, ponieważ nie można pozwolić sobie nawet na sekundę strachu, to działanie mimo bólu i braku jakichkolwiek rezerw energetycznych. To kreatywność i nieokiełznana siła, umiejętność walki, nawet ze straconej pozycji.
Każdy dzień był dla nas survivalem, przygodą, wyzwaniem i potężną satysfakcją. Wieczorem kładliśmy się do swoich ciepłych, puchowych śpiworów, wtulaliśmy w wilgotne futro Kadlooka i staraliśmy się zasnąć mimo temperatury dochodzącej do -35st C i duszy pełnej żywych emocji. Ale zaraz, zaraz! Nim położyliśmy się w ciepłym “łóżeczku” to musieliśmy się nieźle nagimnastykować! Pierwsze zadanie to dorwać kawałek przestrzeni na nasz duży namiot, rower i przyczepkę. Później dostać się do niej, czyli przekopać teren w głębokim białym puchu. Rozbić namiot, zabezpieczyć nasz pojazd, stopić śnieg na obiad, przygotować przedmioty do zabezpieczenia na noc w śpiworze, zadbać o higienę, choć nawet zdjęcie rękawiczki powodowało zlodowacenie całego ciała. Chyba nie tyle sama droga i jazda na rowerze po śniegu i lodzie była ekstremalna, jak właśnie codzienne rytuały w zimowym obozowisku. Wymagało to dużego samozaparcia. Ratowały nas żelazne zasady i stały rytm dnia. Wszystkie elementy miały swoje dokładne miejsce w woreczku, on w worze, a ten w konkretnej sakwie. Służyło to łatwemu poruszaniu się w każdych warunkach i każdej sytuacji, szczególnie tej kryzysowej.
Finlandia zaskoczyła nas dość górzystym terenem. Tak prawdę powiedziawszy, to rowerowe zimowe koło po Półwyspie Skandynawskim powstało na podstawie kompromisu pomiędzy krzyśkowym marzeniem o Syberii, wspólnym pociągiem do rejonów okołobiegunowych i dobrą znajomością północnej Finlandii Klaudii, która tam mieszkała jakiś czas. Z uwagi na plan wspólnej podróży z Kadlookiem, postawiliśmy na coś bezpiecznego i blisko. Klaudia mieszkając w okresie zimowym w Laponii do pracy dojeżdżała na rowerze, co pokazało jej, że choć na dworze jest -20 st C i mniej, to jazda jest spokojnie możliwa, niestety podróżując autostopem po większości Finlandii nie zapamiętała, że jest ona dość górzysta. Tandem z kolei miał pomóc ciągnąć 50-cio kilogramowego Kadlooka i bagaże wspólnymi siłami. Z tandemami mieliśmy szczątkowe doświadczenie i tak, jak każdy laik pomyśleliśmy, że w naszej sytuacji będzie pomocny, bo końcu dwoje ludzi – podwójna siła ciągnąca jeden duży ciężar. Nic bardziej mylnego! :) Osprzęt zużywa się dwa razy szybciej, w warunkach zimowych kolejne dwa razy szybciej, dociążenie roweru dwoma postaciami jest znaczniejsze, co utrudnia jazdę, sakw mamy do dyspozycji 4 na dwie osoby, a nie 8 jak w przypadku dwóch rowerów. Do tego ciągnięcie dociążonym pojazdem przyczepki o wadze ok 150 kg to istne zabójstwo, gdzie każde wzniesienie było walką o każdy metr. Walką przeciwko grawitacji, mechanice i logice. Bo to w końcu było niemożliwe. To zdanie słyszeliśmy wielokrotnie przed wyjazdem. To nie ma sensu, jesteście szaleni, nie uda się, jest niemożliwe. I mieli rację, bo to było niemożliwe, ale często mawiamy “Nie mów komuś, że coś jest niemożliwe, ponieważ on jeszcze o tym nie wie”. Jako ludzie mamy niesamowitą moc sprawczą. Nasze słowa, czyny, działania, uśmiech, ignoranckie spojrzenie – wszystko jest w stanie zmienić cały czyjś świat. I choć ruszaliśmy z echem słów wróżących niepowodzenie, to każdy kolejny dzień dodawał nam więcej zaciętości i motywacji do dalszej walki. Każdy uśmiech napotkanej osoby, serdeczność, otwartość uskrzydlała i pchała w dalszą drogę, po kolejne zastrzyki energii, niezwykłe spotkania i nieprawdopodobne przygody.
Poprzez góry, lasy, doliny, rzeki i jeziora, a nawet zmarznięte morza.
Laponia
Wyjeżdżając do Laponii marzy się przede wszystkim o trzech rzeczach: pogłaskaniu renifera, nocnym podziwianiu zorzy polarnej i pociągnięciu Świętego Mikołaja za brodę. Wszystkie elementy odhaczyliśmy z naszej listy jeszcze przed przekroczeniem granicy z Norwegią. Z dużym smutkiem opuszczaliśmy Finlandię, która była dla nas potężną szkołą przetrwania, ale to w krainie fiordów spełniliśmy największe swoje marzenie – nawiązanie prawdziwej przyjaźni z Saamami, czyli pierwotnym ludem Laponii.
Od wielu lat jesteśmy instruktorami survivalu, spędzamy dużo czasu w bliskości natury, zapraszamy do leśnej przygody innych, uczymy poprzez przygodę, ale by uczyć innych, sami pobieramy naukę, najlepiej u źródła, czyli ludów pierwotnych. Stąd nasze duże zainteresowanie ludźmi zamieszkującymi najtrudniejsze rejony świata, szczególnie Północ. Dopiero za linią koła podbiegunowego, czyli za równoleżnikiem 66°33’N, ludzie uświadomili nam to, że poza szaleństwem, robimy bardzo wyjątkową rzecz. Osoby, które całe życie mierzą się z bezwzględnością zimy oświadczyli nam, że już nie mamy czego się od nich nauczyć, ponieważ by żyć w tak trudnych warunkach trzeba mieć siłę, odwagę i serce, a my już to mamy, dotarliśmy do nich spędzając wiele miesięcy w namiocie zimą, dlatego niczego więcej nas nie mogą nauczyć. Za to zaprosili nas do swojego świata, nauczyli swojej trudnej historii, pięknego rzemiosła, mocno zakorzenionych tradycji. Spędziliśmy tygodnie u różnych rodzin, dotykając świata, który zamknięty jest na obcych. Nie tak łatwo zdobyć sympatię ludzi, którzy przez lata byli represjonowani i niestety do każdego obcego podchodzą z dystansem. Jednak my już nie jesteśmy “obcy”, a “swoi”. Przez wyjątkowy gest zostaliśmy zaproszeni do rodziny i obdarzeni ogromnym szacunkiem. Otrzymaliśmy saamski nóż, symbol każdego pierwotnego mieszkańca północy. Długie ostrze zawieszone na szerokim pasie, opasującym kolorową kofte, czyli tradycyjną, zdobioną tunikę, która jest ich narodowym strojem. Jest to najbardziej wyjątkowy dar, jaki można byłoby otrzymać od przedstawiciele tego starego ludu. Nóż przypieczętował nas jako “swoich” i już zupełnie odwrócił dalsze losy wyprawy, otwierając kolejne drzwi rodzin z północy.
Norwegia i droga powrotna
Nordkapp, jak się często mówi – mekka rowerzystów, cel bardzo często zapisywany w marzeniach podróżników, najdalej na północ wysunięty punkt lądowy Europy (to Knivskjellodden jest najdalej wysunięty na północ, ale nie tak popularny i turystyczny co Nordkapp). Dla nas był miejscem trochę “przy okazji”, bo w końcu gdy jesteśmy już tak “wysoko”, szkoda by było nie zobaczyć tego bezkresu morza i w oddali próbować dojrzeć nasze kolejne ekspedycyjne cele. No i stało się. 15 czerwca 2017 roku jako pierwsi ludzie na świecie stanęliśmy rowerem tandemem, z potężną przyczepką, 50-cio kilogramowym psem wciąż w warunkach zimowych (tego roku była to najdłużej trwająca zima w Skandynawii od kilkudziesięciu lat). Jako jedyni podróżnicy na świecie przetrwaliśmy w drodze, żyjąc w namiocie 6 miesięcy zimą.
Ale to największe wyzwanie miało dopiero na nas czekać, ale nim zmierzyliśmy się z drogą na południe, musimy podzielić się podstępem, który przygotował Krzysiek. Uznał, że skoro Nordkapp jest końcem świata, posiadamy tylko jeden rower i stamtąd nie ma jak inaczej wrócić, jak tym samym sposobem jakim przyjechaliśmy, to pod Globusem uklęknie i wcale nie dlatego, by zawiązać sznurówkę, ale by wyjąć z kieszeni pierścionek z poroża renifera i zadać to najważniejsze pytanie. Spodziewał się, że padnie odpowiedź “tak”, bo w końcu jak inaczej biedna Klaudia miałaby wrócić z tego północnego krańca świata? :) Poza tym, jak inaczej mogłaby się potoczyć ta historia, gdy w mrozie, głodzie, brudzie, zmęczeniu, ze swędzącą, nie mytą od 3 tygodni głową byli w stanie wspólnie walczyć z wyzwaniami? Nie mogłoby być innego zakończenia. Zaręczyliśmy się. Tego dnia doznaliśmy wybuchowej mieszanki uczuć. Radość, satysfakcja, duma, beztroska, wolność, smutek, tęsknota, przerażenie, ekscytacja, strach. Cieszyliśmy się tu i teraz, ale z tyłu głowy nadchodziła myśl o tym, że właśnie przychodzi moment zwrotu w wyprawie, nie kończy się, ale jesteśmy w punkcie, z którego czeka nas droga na południe, a ona zbliża nas do domu. Tęskniliśmy za nim, ale tak naprawdę chyba nie chcieliśmy do niego dojechać. Zasmakowaliśmy życia w drodze i takiego dalej pragnęliśmy. Szczególnie ciężko nam było podróżować z tą myślą w towarzystwie nowych, chyba jeszcze silniejszych trudności. Norwegia pod względem terenowym nie sprzyja rowerzyście, choć umila mu górzystą drogę pięknymi widokami. Jednak najpotężniejsze wyzwania to: zwiększenie ilości samochodów z uwagi na sezon turystyczny, dodatnie temperatury, które po pół roku mrozów i zimy, były zabójcze do tego stopnia, że +10 st C było przez nas odczuwane na początku niczym +40 st C na pustyni. No i krwiożercze bestie, które obudziły się po długiej zimie i bynajmniej nie jest tu mowa o niedźwiedziach, tylko potworach tak natrętnych, że pod krzaczkiem z wystawionym tyłeczkiem oddałoby się królestwo za moskitierę-płaszcz, który dużą niewiadomą wydawał się w ostatnio napotkanym sklepie. Po pierwszych odwiedzinach polowej toalety było wiadomo, że chroniłby naszą minutę prywatności od komarów.
6 zimowych miesięcy zajęło nam dotarcie z Polski do Nordkappu, 3 wiosenno-letnie miesiące poświęciliśmy na drogę w przeciwną stronę, zamykając koło i odwiedzając północną Norwegię, północno-zachodnią Finlandię i całe wschodnie wybrzeże Szwecji aż po Sztokholm.
Zaskakujący był widok zieleni, ludzi spacerujących po ulicach, przyjemnie było zobaczyć innych rowerzystów, wymienić parę zdań, życzyć sobie powodzenia. Nowością było dla nas łowienie ryb w płynącej wodzie, bez robienia dziur w lodzie i wędkowania na środku zamarzniętego jeziora. Droga była znacznie spokojniejsza, relaksująca, przyjemna, soczysta.
Bardzo żywym wspomnieniem było wejście na prom w Szwecji i podróż do Polski. Klaudia płakała, bo właśnie najwspanialsza podróż dobiegła końca. Polska była dla nas już wycieczką, wakacjami. Co krok sklepy z pysznymi drożdżówkami za złotówkę, a nie norweski chleb za 20 zł, język polskim, którym bez problemów można operować, ludzie i polska kultura doskonale nam znana, dostęp do internetu, możliwość ładowania baterii w różnych miejscach. Były dni, gdy się poruszaliśmy z prędkością 3 obiadów i 5 kaw dziennie, ponieważ ludzie nas rozpoznawali za sprawą różnych informacji w telewizji. Było to bardzo miłe.
15 września po 293 dniach wjechaliśmy rowerem tandemem, z Kadlookiem w przyczepce na mikołowski rynek w otoczeniu oklasków i wiwatów za strony witających nas w mieście bliskich i przyjaciół. Byliśmy szczęśliwi, ale łza pociekła po policzku… z tęsknoty za tundrą, reniferami, które codziennie nam towarzyszyły, za domem, którym był nam namiot i całym dobytkiem zawartym w 4 sakwach i 2 worach Crosso. Tak niewiele potrzeba do szczęścia, tak mało do spokojnego życia. Po cóż się bić o awanse, podwyżki, lepsze samochody i większe mieszkania? Prawdziwą wolność i szczęście znajdziemy w najdrobniejszych elementach.
Każda podróż zabiera fragment naszego serca, należy uważać, by nie zostało ono podzielone na zbyt wiele kawałków, wtedy możemy zapomnieć, gdzie jest nasze miejsce. Naszym drugim domem na pewno jest Północ, do której będziemy jeszcze wracać.
Jest to Ojczyzna nie tylko naszego Kadlooka, któremu chcieliśmy pokazać jego dom i ta myśl stała się inspiracją i powodem naszego wyruszenia na najwspanialszą przygodę i najbardziej nieprawdopodobną oraz niemożliwą podróż!