Trudno było mi sobie wyobrazić, że w kilkudziesięciostopniowym upale będę musiała jeździć w hidżabie na głowie, w długich nieopinających ciało spodniach i luźnych tunikach, które będą zakrywały kobiece kształty zamiast w wygodnym i szybkoschnącym rowerowym stroju. Ale na taki region świata się zdecydowaliśmy i trzeba było dostosować się. Szybko okazało się jednak, że to wcale nie takie uciążliwe, bo chusta owinięta wokół głowy chroniła przed piekącymi promieniami słonecznymi, a długi rękaw czy nogawki przed oparzeniami.
Iran to było coś nowego, coś czego zupełnie się nie spodziewałam. Odmienna kultura, a przede wszystkim religia, która dyktowała nam przyjezdnym jak powinniśmy być ubrani, co można odkrywać, a co absolutnie należy chować przed okiem ludzkim, jak rozmawiać, komu podawać rękę i czy w ogóle wypada kobiecie to robić, a nawet jak jeść. Już sama jazda kobiet na rowerze była w Iranie dyskusyjna, bo rowerzystek dostrzec tam nie można. Dziesiątki kobiet biły nam brawo, gdy mijaliśmy je po drodze. Bo były nas cztery i jeden mężczyzna – otwarci na przygody, nowe doznania i na to, co szykował dla nas ponoć jeden z najgościnniejszych krajów na świecie.
„No to ciśniemy”
Zdanie „no to ciśniemy” powtarzaliśmy nieustannie, przez cały miesiąc, każdego niemal dnia pedałowania. Każdorazowo wypowiadając je wybuchaliśmy śmiechem. Zwykle to „ciśnięcie” słabo nam bowiem wychodziło, bo jak tu jechać, skoro, co chwilę drogę zajeżdżał nam samochód i wyskakiwał z niego tłum Irańczyków, którzy koniecznie musieli się z nami sfotografować. Każda dziesięciominutowa przerwa w pedałowaniu, by napić się wody, czy zjeść batona kończyła się tym, że ktoś to wykorzystywał i przystawał przy nas niby mimochodem, ale tak naprawdę w celu zrobienia wspólnego zdjęcia. Każdy postój, każde zajechanie do sklepu kończyło się sesją zdjęciową z całą wioską, często obowiązkową herbatą z dużą ilością cukru, czasem z poczęstunkiem w postaci cukierków, ciasteczek czy innych specjałów, którymi właściciel sklepiku postanowił nas uraczyć. Bywało, że kończyliśmy jazdę po dwudziestu kilometrach, bo dostaliśmy ofertę noclegu. Gościnność Irańczyków, o której tyle słyszałam przed wyjazdem od tych, którzy kraj zwiedzili, przerastała moje najśmielsze wyobrażenia. Wszystkie gesty z ich strony były tak miłe i bezinteresowne, że czasami sama nie mogłam uwierzyć, że to dzieje się naprawdę. W takich warunkach trudno było jednak jechać. Gdyby nie terminy związane z wizami, które nas goniły, moglibyśmy tę trasę 1500 km przez Iran jechać nie miesiąc, a przynajmniej pół roku, wypijając hektolitry czaju, pochłaniając tony kebabów z ryżem i goszcząc, w co drugim domu. Czasami więc musieliśmy być nieco bardziej stanowczy i częściej odmawiać i dziękować za ofiarne gesty mieszkańców. No bo jakby nie było, czasem trzeba było jednak „pocisnąć”.
„Ale dzisiaj to idziemy wcześnie spać”
Z wczesnego kładzenia się spać zwykle nic nie wychodziło. W gościach dużo czasu schodziło na piciu herbaty, spożywaniu posiłków i wzajemnych uśmiechach oraz próbach dogadania się. My znaliśmy kilkanaście słów w farsi, oni kilka po angielsku. Takie rozmowy trwają znacznie dłużej. W planach często mieliśmy rozbijanie namiotu, gdzieś za miasteczkiem, w ciszy i spokoju. Wtedy nasze plany burzyła np. policja. Trzeba było sprawdzić paszporty, wizy. Była atrakcja. Pięciu rowerzystów – taka gratka na posterunku nie trafia się często. Wtedy znów dochodziło do prób porozumiewania się, wytłumaczenia skąd, dokąd i dlaczego. Przecież nikt normalny nie jeździ na rowerze po Iranie, przecież tu jest tak niebezpiecznie, twierdzili wszyscy napotkani po drodze. A jak policja wzięła nas już w obroty, to kończyło się zwykle tym, że znajdowali dla nas dom, a tam była wtedy rodzina, która bardzo chciała nas ugościć i znów litry czaju i wzajemne uśmiechanie się do siebie do późnych godzin nocnych.
„Dalej już będzie płasko”
Plan był prosty: Dolecieć do Teheranu, dojechać autobusem do Bandar Anzali, odebrać rowery i pałeczkę sztafetową i dostarczyć to wszystko na 27 maja do Mary w Turkmenistanie, czyli przejechać około 1700 km w 28 dni. Ogólnie nasza trasa biegła dość płasko. Czasem była bardziej wyboista, zwłaszcza ta, która wiodła nas przez przepiękną irańską pustynię lub mocno wyeksploatowana, sprawiająca wrażenie jakby kilka dni wcześniej została zbombardowana, czyli ta, która prowadziła nas z przejścia granicznego Iran-Turkmenistan w Sarakhs do miasta Mary. Bywało jednak i górzyście, zwłaszcza wtedy, gdy do głowy wpadł nam pomysł, by pojechać po prostu przez góry, bo przyjemniej, piękniej, z dala od hałaśliwej autostrady i błysku fleszy, które potrafiły zmęczyć psychicznie nawet najwytrwalszych. Góry zmęczyły nas natomiast fizycznie, zmuszając przez dwa dni do wciągania/pchania roweru (czasami jednej sztuki we dwie czy trzy osoby) z sakwami, w błocie, które przyklejało się do butów, wtłaczało między koła a błotniki, dodając i tak ważącym już blisko czterdzieści kilogramów rowerom dodatkowego obciążenia. I za każdym pokonanym podjazdem, wydawało nam się, że teraz to już będzie płasko, a za każdym kolejnym zakrętem wreszcie wymarzona przełęcz, na której planowaliśmy wypić kawę, a potem już zjechać w dół z dotąd niezanotowaną przez nas prędkością. To powtarzane w kółko zdanie „dalej już będzie płasko” pozwalało nam wytrwać i z nadzieją, że faktycznie tak będzie, pchać i wciągać rowery na górę. Przełęcz w końcu została zdobyta, a ten dzień zapisał się jako jeden z bardziej szalonych w naszym życiu, bo jak tu nie mówić o szaleństwie w przypadku wpychania/wciągania roweru z poziomu 0 na 2049 m n.p.m?
Krajobraz i pogoda w naszej podróży były zmienne. Jechaliśmy wzdłuż Morza Kaspijskiego, przez góry, przez lasy, przez irańską i turkmeńską pustynię, choć nie brakowało też nudnej i hałaśliwej autostrady. Pedałowaliśmy w deszczu, we mgle i w upalnym, parzącym słońcu. Sypialiśmy u miejscowych w domu na podłodze, w sziszarni, w restauracjach, ale też rozbijaliśmy namioty na skarpie nad morzem, na pustyniach, na których gwiazdy świeciły jak w żadnym innym dotychczas widzianym przeze mnie miejscu, czy w pobliżu historycznego XII wiecznego Karawanseraj (miejsce stacjonowania karawan), choć i zdarzało nam się po ciemku rozbić w rowie melioracyjnym. Ostatnie dni to był wyścig z czasem. Pięciodniowa turkmeńska wiza musiała nam starczyć na pokonanie dwustukilometrowego odcinka Sarakhs-Mary, na serwis rowerów, przekazanie ich i dotarcie do Wrót Piekieł w Derweze (ok. 700 km od Mary), którą są jedną z największych atrakcji tego kraju oraz na powrót do stolicy Aszchabadu, skąd dwójka z nas kierowała się w stronę granicy z Kazachstanem, a pozostałe trzy osoby wylatywały do Turcji.
Anita Demianowicz
Więcej historii z Iranu i Turkmenistanu znajdziecie na www.banita.travel.pl
oraz na stronie projektu Rowerowe Jamboree www.rowerowejamboree.pl